Rodzice podróżowali razem ze mną pociągami.
W tamtych czasach myślałam,
że lokomotywa jest urządzeniem samobieżnym
uruchamianym przez konduktora przy pomocy lizaka.
Wracając z dalekiej podróży
musieliśmy się w trasie przesiąść
z jednego wagonu do innego.
Ojciec poszedł ze mną znaleźć wolne miejsce
w doczepianym do składu wagonie,
zostawił mnie w przedziale
i wrócił po Mamę i bagaż.
Pociąg niebawem ruszył.
Nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy,
że potrafi tak szybko startować.
Siedziałam sama w wagonie,
a konduktor krzyczał coś o samobójcach.
Dopiero w momencie,
kiedy zobaczyłam Rodziców w drzwiach,
zrozumiałam, że to było o Nich.
Trochę lat upłynęło,
a ja nadal nie lubię jeździć pociągami.
Nie lubić to jedno,
a konieczność i tak nie zna litości.
Miałam wykupiony sypialny
od stacji A do stacji C.
Myślałam, że prześpię całą noc.
Pytanie tylko; po co był ten optymizm?
Przecież wiadomo, że uczucia są z reguły odwzajemniane i pociąg też mnie nie lubi.
Sypialny był się wykoleił na stacji A,
no i jechałam sobie na siedząco przez pół nocy do stacji B, na której tacy pechowcy jak ja, mieli się przesiąść, by na leżąco dojechać do stacji C.
O rany, jak ja szybko biegłam,
by zdążyć wsiąść
jeszcze do stojącego wagonu sypialnego.
Już nie jestem optymistką.
Wracałam ze szkolenia do domu,
tłumaczyłam koleżankom,
że pociągi i ja to dwie różne bajki,
ale one mi najwyraźniej nie wierzyły.
Na dziesięć minut przed planowanym końcem podróży uwierzyły mi.
Ekspres stanął w szczerym polu, na około dwie godziny.
Stwierdziły, że gdyby wiedziały,
to nie jechałyby razem ze mną.
A przecież mówiłam, prawda?
Wsiąść?
Czy nie?
A co mi tam,
wsiadam i jadę.
