Demetriusz
umyślnie wyruszył dość późno, a w dodatku z trudem dopytał się o drogę na
miejsce straceń — było to pole na krańcach miasta, gdzie wyrzucano odpadki —
liczył więc, że nie będzie świadkiem pierwszego etapu egzekucji. Wiedział, że
jest już późno, ale wlókł się noga za nogą. Ogarnęło go dziwne przygnębienie,
jakiego nie zaznał od dnia, kiedy wzięto go w niewolę. Z biegiem lat rany od
kajdan zagoiły się na przegubach jego rąk, a przyzwoite traktowanie w domu
senatora Gallio znacznie przyczyniło się do ukojenia serca; tego dnia jednak
wydawało mu się, że na całym świecie nie ma miejsca dla cywilizowanego
człowieka. Wszystkie ludzkie instytucje skaziło kłamstwo. Sądy są przekupne.
Nie ma sprawiedliwości. Władców, wielkich czy małych, można zjednać pieniędzmi.
Nawet w świątyniach lęgnie się oszustwo. Na długiej liście rzekomych
autorytetów, roszczących sobie prawo do ludzkiego szacunku i czci, nie znajdzie
się ani jednego, który by nie zasługiwał na pogardę uczciwego człowieka.
Zwykle
miał chód sprężysty i stawiał długie kroki, ale teraz marudził na brudnych
ulicach jak nędzny włóczęga bez nadziei i bez celu. Chwilami wzburzone myśli
domagały się ujścia i Demetriusz musiał panować nad sobą, żeby głośno nie
złorzeczyć sędziom i trybunałom, królom i kolegiom kapłańskim na całym tym
przewrotnym świecie. Patriotyzm! Jakże poeci i śpiewacy lubią deklamować o
zaszczycie przelewania krwi za ojczyznę! Może ich także przekupiono? Kto wie,
czy staremu Horacemu August nie przysłał nowego płaszcza i beczki wina, żeby
dodać mu natchnienia, gdy układał odę: „Słodko jest i chwalebnie umrzeć za ojczyznę".
Niedorzeczne! Czy człowiek zdrowy na umyśle może dopatrzeć się radości i chluby
w poświęceniu własnego życia dla zbawienia świata?
Nie warto żyć na tym
świecie, a tym bardziej nie warto za niego umierać. I nigdy nie będzie lepiej.
Szalony Galilejczyk tak uniósł się gniewem widząc skalaną świątynię, że
zaprotestował żywiołowo bezsilnym gestem. Z pewnością na dwudziestu ludzi
dziewiętnastu w tym jałowym, uciemiężonym, zabiedzonym kraju przyklasnęłoby w
duchu odwadze tego biedaka, ale w godzinie próby wszyscy ci ujarzmieni i
znękani opuścili Go, pozwolili, by stanął sam — bez jednego bodaj przyjaciela —
przed oficjalnymi przedstawicielami szalbierczej świątyni i szalbierczego
Imperium.
Wierność? Któż by dbał o wierność? Niech każdy pilnuje tylko własnych
interesów i własnej skóry, jak potrafi najlepiej. Czy jest sens w lojalnym
trwaniu u boku pana, który na przemian to okazuje niewolnikowi zaufanie, to
znów go upokarza? Czy naprawdę straciłby jakąś cząstkę szacunku dla siebie,
gdyby opuścił tego rzymskiego patrycjusza? Stąd nietrudno dostać się do
Damaszku.
Czarny to był dzień dla Demetriusza. Nawet niebo zasnuło się
posępnymi ołowianymi chmurami. Rankiem słońce świeciło jasno, ale w ciągu
ostatniej godziny dziwny, prawie złowieszczy mrok gęstniał coraz bardziej. Zbliżając
się do pola złej sławy, które łatwo było rozpoznać z daleka, bo słup cuchnącego
dymu ze spalonych odpadków wzbijał się nad nim.
Demetriusz spotykał co chwila mężczyzn
spieszących z powrotem do miasta. Ludzie ci, przeważnie dobrze odżywieni,
dostatnio ubrani, nadęci i pogrążeni w myślach, średniego wieku lub starsi,
szli pojedynczo; widocznie każdy sam wybrał się na miejsce straceń. Demetriusz
podejrzewał, że są to właśnie ludzie odpowiedzialni za popełnioną tego dnia
zbrodnię. Przekonali się na własne oczy, że publiczne morderstwo zostało
rzeczywiście dokonane, i teraz mogą wrócić do swoich banków czy kramów.
Niejeden z pewnością pójdzie do świątyni i będzie klepał modlitwy.
Grek minął
ostatnią z wielu rozproszonych grup lepianek i zobaczył przed sobą odrażające,
zasypane śmieciami pole. Zdziwił się, że tyle tutaj wywieziono odpadków, skoro
ulice w mieście wyglądają, jakby nikt nigdy nie próbował ich sprzątać. Wąska,
stosunkowo czysta ścieżka prowadziła ku małemu pagórkowi, którego, jak się
zdawało, strzegli żołnierze. Demetriusz przystanął i patrzał.
Na zielonym
pagórku wznosiły się rzędem trzy krzyże. Czyżby w ostatniej chwili postanowiono
razem z Galilejczykiem stracić dwóch jego przyjaciół? A może ci dwaj,
zrozpaczeni grożącą ich przywódcy torturą, próbowali Go bronić? Nie, to
nieprawdopodobne, nie byli to ludzie tego pokroju; nie odważyłby się też na to
nikt z tłumu, który składał Jezusowi krzykliwe hołdy na gościńcu, ani z
gromady, która tego ranka cisnęła się przed pretorią.
Zmuszając oporne nogi do
ruchu, Koryntczyk zbliżył się na jakieś dwieście kroków od straszliwej sceny. Potem
się zatrzymał. Dwaj nieznajomi skazańcy wili się w męce na swoich krzyżach.
Samotny człowiek na środkowym krzyżu był nieruchomy jak posąg. Głowa zwisała na
piersi. Może już nie żył albo przynajmniej stracił przytomność. Demetriusz
życzył mu tego z całego serca. Długo tak stał wpatrzony w tragiczne widowisko.
Gorący gniew, który go przedtem niemal dławił, ochłódł teraz.
Samotny człowiek
zmarnował życie. Niczego nie osiągnął swoją szaleńczą odwagą. W dalszym ciągu
świątynia będzie oszukiwała ubogich wieśniaków przynoszących na ofiary
jagnięta. Herod będzie poniewierał biedakami i karał ich chłostą, jeśli wejdą w
drogę bogaczom. Kajfasz będzie potępiał jako bluźnierców tych, którzy nie chcą,
aby bogów wynoszono na targowisko. Piłat będzie sankcjonował niesprawiedliwość
i umywał brudne ręce w srebrnej misie.
Samotny człowiek drogo zapłacił za swoją
krótką i bezowocną wojnę ze złem. A jednak przemawiał i działał. Jutro nikt nie
będzie pamiętał, że oddał wszystko — własne życie — za dobrą sprawę. Ale może
lepiej jest umrzeć niż żyć na świecie, gdzie takie zbrodnie są możliwe.
Demetriusz także poczuł się samotny. Nie zastał tu takiego tłumu, jak się
spodziewał. Ludzie zachowywali się spokojnie, może dlatego, że między nimi
stali legioniści. Z postawy żołnierzy, niedbale podpierających się włóczniami,
było oczywiste, że dotychczas nie doszło do żadnych zamieszek i nie
przewidywano ich w ogóle.
Demetriusz
posunął się bliżej jeszcze i włączył w ostatni rząd kręgu widzów. Nie dostrzegł
wśród nich bogaczy, którzy rano wypełniali taras insuli. Tu zgromadzili się
ludzie ubogo odziani. Wielu płakało. Kilka kobiet spowitych w grube zasłony
stało razem w pozach cichego bezgranicznego żalu. Pod krzyżami zostawiono
szeroki pusty krąg.
Przepychał się z wolna naprzód, niekiedy wspinając się na palce
i wypatrując Marcellusa. Zatrzymał się obok legionisty, który poznając go
skinął mu głową i na wyszeptane pytanie odpowiedział, że komendant wraz z
innymi oficerami znajduje się na drugim zboczu pagórka, za krzyżami.
—Przyniosłem
mu trochę wody — wyjaśnił Demetriusz pokazując dzbanek.
Żołnierz w szerokim
uśmiechu odsłonił szczerbate zęby. —
Chyba do umycia rąk — powiedział. — Oni tu dzisiaj nie wodę piją. Prokurator
przysłał im cały bukłak wina.
— Czy ten człowiek już umarł? — spytał
Demetriusz.
— Nie. Przed chwilą coś mówił.
— Co?
— Powiedział: „Pragnę".
—
Dali mu wody?
— Nie. Podali mu gąbkę
zmoczoną w occie zmieszanym z jakimś balsamem, ale nie chciał tego pić.
Nie
wiem, za co go skazano, ale na
pewno nie jest
tchórzem. — Legionista przestąpił z nogi na nogę,
popatrzył w niebo i stwierdził, że zanosi
się na burzę,
a potem przesunął się
w tłumie ku przodowi. Demetriusz nie spojrzał już na
samotnego skazańca. Cofnął się na otwartą przestrzeń i okrążając z dala krzyże
przeszedł na drugą stronę pagórka. Marcellus, Paulus i kilku innych oficerów na
pół leżeli w trawie; niedbale potrząsany skórzany kubek na kości przechodził z
rąk do rąk. W pierwszej chwili Demetriusz oburzył się na ten widok. Ta brutalna
nieczułość była czymś zupełnie u Marcellusa nienaturalnym. Przyzwoity człowiek
musiał być bardzo pijany, żeby w tych okolicznościach zabawiać się z
manifestacyjną, arogancką beztroską.
Demetriusz osądził jednak, że skoro już tutaj przyszedł, wypada mu
zapytać, czy nie mógłby w jakiś sposób usłużyć swojemu panu. Zbliżył się do
grupki oficerów. Po chwili Marcellus podniósł tępe spojrzenie na Koryntczyka i
przywołał go skinieniem ręki. Inni ledwie zerknęli na niego i zaraz wrócili do
gry.
— Czy masz mi coś do zameldowania? — spytał ochryple Marcellus.
—
Przyniosłem ci trochę wody, panie.
— Dobrze. Postaw dzbanek. Napiję się potem.
— Właśnie na niego wypadła kolej, więc
leniwie potrząsnął kubkiem i wyrzucił kości.
— Ależ
masz dzisiaj szczęście!
— mruknął Paulus.
— Ograłeś mnie do szczętu. — Przeciągnął się i zaplótł palce na karku. —
Demetriuszu — powiedział wskazując skinieniem głowy brunatny kłąb tkaniny
leżący opodal środkowego krzyża. — Przynieś to, chciałbym obejrzeć z bliska.
Demetriusz
podniósł szatę i podał ją centurionowi. Paulus zaczął ją oglądać jakby od
niechcenia. — Wcale niezła — stwierdził
rozpościerając szatę w wyciągniętych rękach. — Utkana na tutejszą modłę,
ufarbowana w soku orzechów. Jemu nie będzie już potrzebna. Wezmę ją sobie, jeśli
nie masz nic przeciwko temu, szlachetny trybunie.
— Z jakiej racji? — spytał chłodno Marcellus.
— Skoro jest coś warta, losujmy — dodał wręczając Paulusowi kubek. — Dostanie
ją ten, kto będzie miał najwięcej punktów. Zaczynaj!
Gdzieś od północy dobiegł
cichy grzmot i język ognia liznął nagle czarne chmury. Paulus wyrzucił dwie
trójki i z niepokojem popatrzył na niebo.
— Nietrudno będzie cię pobić —
zauważył siedzący obok niego Winicjusz i wytrząsnął z kubka piątkę i czwórkę.
Kubek obiegł wkoło i nikomu nie udało się przewyższyć Winicjusza, dopóki nie
przyszła kolej na Marcellusa. — Dwie szóstki! — wykrzyknął.
— Demetriuszu, weź
szatę i pilnuj jej! Paulus oddał zdobycz Koryntczykowi.
— Czy mam tutaj czekać na ciebie, panie? —
spytał Demetriusz.
— Nie, tu już nie ma
dla ciebie nic do roboty. Wracaj do insuli. Zacznij pakować rzeczy. Chciałbym
jutro jak najwcześniej ruszyć w drogę. — Marcellus spojrzał na niebo. — A ty, Paulusie,
skocz na drugą stronę i dowiedz się, jaka jest sytuacja. Nadciąga wielka burza.
— Dźwignął się ciężko, chwiał się na nogach. Demetriusz chętnie by go wziął pod
ramię i podtrzymał, ale wiedział, że młody trybun byłby urażony taką pomocą. Koryntczyk
już ochłonął z oburzenia. Zrozumiał, że Marcellus upił się, ponieważ na trzeźwo
nie zniósłby tej haniebnej funkcji.
Nagle ogłuszył ich huk pioruna i ziemia
zadrżała pod ich stopami. Marcellus, żeby nie upaść, chwycił się środkowego
krzyża. Odzyskał równowagę, ale na ręku miał krew. Otarł ją o tunikę.
Grubas w
bogatym czarnym płaszczu wysunął się z tłumu i z grubiańską arogancją zwrócił
się do młodego trybuna:
— Poskrom tych ludzi! — krzyknął gniewnie. —
Gadają, że ta burza to kara niebios!
W tym momencie znowu rozległ się trzask
pioruna.
— Może mają słuszność — odkrzyknął bez namysłu Marcellus.
Grubas
pogroził mu pięścią.— Do ciebie należy utrzymanie tutaj porządku — wrzasnął.
—
Czy chcesz, żebym uciszył burzę? — spytał Marcellus.
— Ucisz
bluźnierców! Oni krzyczą,
że Galilejczyk jest Synem Bożym.
— Może jest rzeczywiście — odparł Marcellus. — Ty przecież tego nie możesz wiedzieć. —
Ręką macał rękojeść miecza.
Grubas cofnął się co prędzej, mrucząc, że poskarży
się prokuratorowi.
Okrążając pagórek
Demetriusz zatrzymał się, żeby ostatni raz spojrzeć na samotnego człowieka
przybitego do środkowego krzyża. Jezus miał teraz głowę podniesioną i patrzył w
czarne niebo. Nieoczekiwanie zawołał coś donośnym głosem, jak gdyby wzywał na
pomoc dalekiego przyjaciela. Ubogo
odziany brodaty mężczyzna średniego wieku, niewątpliwie jeden z przyjaciół Galilejczyka,
wybiegł z gromady widzów i schodził po stoku płacząc głośno w niepohamowanym
wybuchu rozpaczy. Demetriusz złapał go za rękaw, gdy się mijali. — Co on wołał? — spytał. Ale tamten wyrwał mu się i pobiegł dalej szlochając i zawodząc w
niezrozumiałym języku.
Konający
Galilejczyk spoglądał teraz w dół na zebrany pod krzyżem tłum. Wargi jego
poruszały się, oczyma wodził po gromadzie ludzkiej z takim samym wyrazem
bolesnej troski, z jakim na gościńcu patrzył na ciżbę obwołującą go hałaśliwie
swoim królem.
Znów huknął piorun. Mrok wkoło zgęstniał.
Demetriusz zwinął szatę i wsunął pod tunikę
przyciskając do piersi. Dotknięcie miękkiej tkaniny sprawiało mu ulgę, czuł się
mniej przygnębiony. Przyszło mu na myśl, że może Marcellus pozwoli mu tę szatę zatrzymać.
Pragnął mieć coś, co przedtem należało do tego odważnego człowieka. Szanowałby
tę suknię jak bezcenne dziedzictwo. Żałował, że nie było mu dane poznać bliżej
Galilejczyka, zrozumieć istotnego sensu jego postawy. Ale jeśli za późno już,
aby zawrzeć z nim przyjaźń, dobrze byłoby przynajmniej zachować tę
pamiątkę. Odwrócił się i z wilgotnymi
od łez oczyma zaczął schodzić ze wzgórza. Obejrzał się raz jeszcze przez ramię,
ale ciemności już pochłonęły pagórek i krzyże.
Nim znalazł się wśród ulic miasta, noc zapadła nad Jerozolimą, chociaż
do wieczora było jeszcze dość daleko. W oknach błyszczały już kaganki,
przechodnie poruszali się ostrożnie, przyświecając sobie łuczywami, i
nawoływali się wzajem lękliwie.
Demetriusz nie rozumiał słów, ale w głosach
dźwięczał strach; domyślał się, że nie pojmują przyczyny niezwykłych ciemności.
Koryntczyk także nad tym się zastanawiał, lecz bez trwogi czy przygnębienia.
Uczucie, że jest sam, nikomu niepotrzebny, w nieprzyjaznym świecie, zniknęło.
Nie był już teraz osamotniony. Tulił do piersi szatę, jakby ona w jakiś
niewytłumaczalny sposób zawierała balsam kojący zbolałe serce.
(…)
Marcellus
wrócił oszołomiony, pijany i bardzo zmęczony. Odpiął pas, rzucił go
Demetriuszowi i osunął się na krzesło.
—Podaj mi wino — rozkazał. Demetriusz spełnił polecenie, a gdy trybun
pił, przyklęknął u jego nóg i rozsznurował mu zakurzone sandały.
—Zimna kąpiel
dobrze ci zrobi, panie — doradził.
Marcellus z trudem otworzył ciężkie powieki
i z zainteresowaniem obserwował swojego niewolnika.
— Byłeś tam? — spytał ochryple. — O tak,
przypominam sobie, byłeś. Przyniosłeś dzban z wodą.
— A stamtąd
przyniosłem Jego szatę
— dopowiedział Demetriusz.
Marcellus niezgrabnie przesunął dłonią po
czole i wzruszył ramieniem, jakby chcąc z siebie strząsnąć okropne wspomnienia.
— Pójdziesz, panie, na ucztę? — spytał Demetriusz.
— Muszę! — jęknął Marcellus. — Inaczej
oficerowie wyśmieliby mnie. W Minoi służą twardzi ludzie. Tamci drwiliby, że
komendant Minoi mdleje na widok krwi, nie mogę do tego dopuścić.
— Słusznie,
panie — przyznał
Demetriusz. — Zimny natrysk i masaż postawią cię na
nogi. Przygotowałem już czystą tunikę i
togę.
— Dobrze — wybełkotał Marcellus. —
Nigdy w życiu nie czułem się
taki brudny, jak
dzisiaj. Och! A
to co? — zdziwił się trafiając
palcami na wilgotną plamę ciemniejącą na
rąbku jego tuniki.
— Krew! — Mruknął.
— Wielkie Cesarstwo Rzymskie żąda wielkich czynów! Zwycięża w krwawych
bitwach. Pijacki monolog przekształcił się w bezsensowny bełkot. Głowa
Marcellusa opadała coraz niżej na pierś.
Demetriusz rozluźnił tunikę, umoczył
ręcznik w zimnej wodzie i energicznie przyłożył kompres na obrzmiałą twarz i
pulsujące gardło swojego pana.
—Wstawaj, szlachetny trybunie — rozkazał
dźwigając go z krzesła. — Musisz dzisiaj stoczyć jeszcze jedną bitwę. Potem będziesz
mógł spać.
Marcellus podniósł się z wolna, ale opierał się ciężko obiema rękami
o ramiona niewolnika, gdy ten ściągał z niego wybrudzoną odzież. — Brudny
jestem — mamrotał do siebie — brudny z wierzchu i w środku. Brudny i
zawstydzony. Rozumiesz, Demetriuszu? Brudny i zawstydzony.
— Wykonałeś tylko
rozkaz — pocieszał go Demetriusz.
—
Byłeś tam? — spytał Marcellus z wysiłkiem skupiając na nim błędny wzrok.
—
Byłem. Bardzo przykra sprawa.
— Co myślisz o Nim?
— Odważny człowiek. Szkoda, że właśnie ty, szlachetny trybunie,
musiałeś to zrobić.
— Drugi raz nie
zrobiłbym — wojowniczo
oświadczył Marcellus — choćby mi nie wiem kto rozkazywał. Byłeś tam, kiedy
prosił swojego Boga, żeby nam przebaczył?
— Nie. Zresztą i tak nie zrozumiałbym, nie
znam tutejszego języka.
— Ja też, ale ktoś mi przetłumaczył. Patrzał wprost na mnie, kiedy to
powiedział. Boję się, że trudno mi będzie zapomnieć Jego
spojrzenie.
Demetriusz objął go ramieniem i podtrzymał. Po raz pierwszy w
oczach swojego pana zobaczył łzy.
(…)
— Nic
nie jesz, szlachetny legacie — powiedział Piłat. — Jeśli te dania ci nie
smakują, każę podać inne.
— Dziękuję, nie jestem głodny — odparł Marcellus.
—
Może to dzisiejsze zadanie służbowe odebrało ci apetyt? — spytał Piłat.
Na twarzy Marcellusa pojawił
się gorzki grymas. — Rzeczywiście,
mogłoby to każdemu zepsuć apetyt — powiedział.
— No tak, bardzo przykra
historia — zgodził się Piłat. — Ubolewam, że byłem zmuszony do wydania tego
rozkazu.
— Zmuszony? — Marcellus poderwał się i zuchwale zajrzał w twarz
prokuratora. — Ten człowiek nie był winny żadnej zbrodni, sam to stwierdziłeś,
prokuratorze.
Piłat, dotknięty impertynencją gościa, zmarszczył brwi.
— Czy to znaczy, że legat z Minoi kwestionuje
sprawiedliwość sądowego wyroku?
— Tak! —
szorstko odparł Marcellus. — Sprawiedliwość? Nikt lepiej od ciebie nie wie, że
Galilejczyk został osądzony niesprawiedliwie.
Lloyd C.
Douglas "Szata”
