piątek, 25 marca 2016

Wielki Piątek Męki Pańskiej (3)

 Demetriusz umyślnie wyruszył dość późno, a w dodatku z trudem dopytał się o drogę na miejsce straceń — było to pole na krańcach miasta, gdzie wyrzucano odpadki — liczył więc, że nie będzie świadkiem pierwszego etapu egzekucji. Wiedział, że jest już późno, ale wlókł się noga za nogą. Ogarnęło go dziwne przygnębienie, jakiego nie zaznał od dnia, kiedy wzięto go w niewolę. Z biegiem lat rany od kajdan zagoiły się na przegubach jego rąk, a przyzwoite traktowanie w domu senatora Gallio znacznie przyczyniło się do ukojenia serca; tego dnia jednak wydawało mu się, że na całym świecie nie ma miejsca dla cywilizowanego człowieka. Wszystkie ludzkie instytucje skaziło kłamstwo. Sądy są przekupne. Nie ma sprawiedliwości. Władców, wielkich czy małych, można zjednać pieniędzmi. Nawet w świątyniach lęgnie się oszustwo. Na długiej liście rzekomych autorytetów, roszczących sobie prawo do ludzkiego szacunku i czci, nie znajdzie się ani jednego, który by nie zasługiwał na pogardę uczciwego człowieka. 
 Zwykle miał chód sprężysty i stawiał długie kroki, ale teraz marudził na brudnych ulicach jak nędzny włóczęga bez nadziei i bez celu. Chwilami wzburzone myśli domagały się ujścia i Demetriusz musiał panować nad sobą, żeby głośno nie złorzeczyć sędziom i trybunałom, królom i kolegiom kapłańskim na całym tym przewrotnym świecie. Patriotyzm! Jakże poeci i śpiewacy lubią deklamować o zaszczycie przelewania krwi za ojczyznę! Może ich także przekupiono? Kto wie, czy staremu Horacemu August nie przysłał nowego płaszcza i beczki wina, żeby dodać mu natchnienia, gdy układał odę: „Słodko jest i chwalebnie umrzeć za ojczyznę". Niedorzeczne! Czy człowiek zdrowy na umyśle może dopatrzeć się radości i chluby w poświęceniu własnego życia dla zbawienia świata? 
 Nie warto żyć na tym świecie, a tym bardziej nie warto za niego umierać. I nigdy nie będzie lepiej. Szalony Galilejczyk tak uniósł się gniewem widząc skalaną świątynię, że zaprotestował żywiołowo bezsilnym gestem. Z pewnością na dwudziestu ludzi dziewiętnastu w tym jałowym, uciemiężonym, zabiedzonym kraju przyklasnęłoby w duchu odwadze tego biedaka, ale w godzinie próby wszyscy ci ujarzmieni i znękani opuścili Go, pozwolili, by stanął sam — bez jednego bodaj przyjaciela — przed oficjalnymi przedstawicielami szalbierczej świątyni i szalbierczego Imperium. 
 Wierność? Któż by dbał o wierność? Niech każdy pilnuje tylko własnych interesów i własnej skóry, jak potrafi najlepiej. Czy jest sens w lojalnym trwaniu u boku pana, który na przemian to okazuje niewolnikowi zaufanie, to znów go upokarza? Czy naprawdę straciłby jakąś cząstkę szacunku dla siebie, gdyby opuścił tego rzymskiego patrycjusza? Stąd nietrudno dostać się do Damaszku. 
 Czarny to był dzień dla Demetriusza. Nawet niebo zasnuło się posępnymi ołowianymi chmurami. Rankiem słońce świeciło jasno, ale w ciągu ostatniej godziny dziwny, prawie złowieszczy mrok gęstniał coraz bardziej. Zbliżając się do pola złej sławy, które łatwo było rozpoznać z daleka, bo słup cuchnącego dymu ze spalonych odpadków wzbijał się nad nim. 
 Demetriusz spotykał co chwila mężczyzn spieszących z powrotem do miasta. Ludzie ci, przeważnie dobrze odżywieni, dostatnio ubrani, nadęci i pogrążeni w myślach, średniego wieku lub starsi, szli pojedynczo; widocznie każdy sam wybrał się na miejsce straceń. Demetriusz podejrzewał, że są to właśnie ludzie odpowiedzialni za popełnioną tego dnia zbrodnię. Przekonali się na własne oczy, że publiczne morderstwo zostało rzeczywiście dokonane, i teraz mogą wrócić do swoich banków czy kramów. Niejeden z pewnością pójdzie do świątyni i będzie klepał modlitwy. 
 Grek minął ostatnią z wielu rozproszonych grup lepianek i zobaczył przed sobą odrażające, zasypane śmieciami pole. Zdziwił się, że tyle tutaj wywieziono odpadków, skoro ulice w mieście wyglądają, jakby nikt nigdy nie próbował ich sprzątać. Wąska, stosunkowo czysta ścieżka prowadziła ku małemu pagórkowi, którego, jak się zdawało, strzegli żołnierze. Demetriusz przystanął i patrzał. 
 Na zielonym pagórku wznosiły się rzędem trzy krzyże. Czyżby w ostatniej chwili postanowiono razem z Galilejczykiem stracić dwóch jego przyjaciół? A może ci dwaj, zrozpaczeni grożącą ich przywódcy torturą, próbowali Go bronić? Nie, to nieprawdopodobne, nie byli to ludzie tego pokroju; nie odważyłby się też na to nikt z tłumu, który składał Jezusowi krzykliwe hołdy na gościńcu, ani z gromady, która tego ranka cisnęła się przed pretorią. 
 Zmuszając oporne nogi do ruchu, Koryntczyk zbliżył się na jakieś dwieście kroków od straszliwej sceny. Potem się zatrzymał. Dwaj nieznajomi skazańcy wili się w męce na swoich krzyżach. Samotny człowiek na środkowym krzyżu był nieruchomy jak posąg. Głowa zwisała na piersi. Może już nie żył albo przynajmniej stracił przytomność. Demetriusz życzył mu tego z całego serca. Długo tak stał wpatrzony w tragiczne widowisko. Gorący gniew, który go przedtem niemal dławił, ochłódł teraz. 
 Samotny człowiek zmarnował życie. Niczego nie osiągnął swoją szaleńczą odwagą. W dalszym ciągu świątynia będzie oszukiwała ubogich wieśniaków przynoszących na ofiary jagnięta. Herod będzie poniewierał biedakami i karał ich chłostą, jeśli wejdą w drogę bogaczom. Kajfasz będzie potępiał jako bluźnierców tych, którzy nie chcą, aby bogów wynoszono na targowisko. Piłat będzie sankcjonował niesprawiedliwość i umywał brudne ręce w srebrnej misie. 
 Samotny człowiek drogo zapłacił za swoją krótką i bezowocną wojnę ze złem. A jednak przemawiał i działał. Jutro nikt nie będzie pamiętał, że oddał wszystko — własne życie — za dobrą sprawę. Ale może lepiej jest umrzeć niż żyć na świecie, gdzie takie zbrodnie są możliwe. Demetriusz także poczuł się samotny.   Nie zastał tu takiego tłumu, jak się spodziewał. Ludzie zachowywali się spokojnie, może dlatego, że między nimi stali legioniści. Z postawy żołnierzy, niedbale podpierających się włóczniami, było oczywiste, że dotychczas nie doszło do żadnych zamieszek i nie przewidywano ich w ogóle.  
 Demetriusz posunął się bliżej jeszcze i włączył w ostatni rząd kręgu widzów. Nie dostrzegł wśród nich bogaczy, którzy rano wypełniali taras insuli. Tu zgromadzili się ludzie ubogo odziani. Wielu płakało. Kilka kobiet spowitych w grube zasłony stało razem w pozach cichego bezgranicznego żalu. Pod krzyżami zostawiono szeroki pusty krąg. 
 Przepychał się z wolna naprzód, niekiedy wspinając się na palce i wypatrując Marcellusa. Zatrzymał się obok legionisty, który poznając go skinął mu głową i na wyszeptane pytanie odpowiedział, że komendant wraz z innymi oficerami znajduje się na drugim zboczu pagórka, za krzyżami. 
—Przyniosłem mu trochę wody — wyjaśnił Demetriusz pokazując dzbanek. 
Żołnierz w szerokim uśmiechu odsłonił szczerbate zęby.   — Chyba do umycia rąk — powiedział. — Oni tu dzisiaj nie wodę piją. Prokurator przysłał im cały bukłak wina. 
— Czy ten człowiek już umarł? — spytał Demetriusz. 
— Nie. Przed chwilą coś mówił. 
— Co? 
— Powiedział: „Pragnę". 
— Dali mu wody?  
— Nie. Podali mu gąbkę zmoczoną w occie zmieszanym z jakimś balsamem, ale nie chciał tego pić. 
Nie wiem, za co go skazano,  ale  na  pewno  nie  jest  tchórzem.   —  Legionista przestąpił z nogi na nogę, popatrzył w niebo i stwierdził, że zanosi  się  na  burzę,  a  potem przesunął  się  w  tłumie  ku przodowi.  Demetriusz nie spojrzał już na samotnego skazańca. Cofnął się na otwartą przestrzeń i okrążając z dala krzyże przeszedł na drugą stronę pagórka. Marcellus, Paulus i kilku innych oficerów na pół leżeli w trawie; niedbale potrząsany skórzany kubek na kości przechodził z rąk do rąk. W pierwszej chwili Demetriusz oburzył się na ten widok. Ta brutalna nieczułość była czymś zupełnie u Marcellusa nienaturalnym. Przyzwoity człowiek musiał być bardzo pijany, żeby w tych okolicznościach zabawiać się z manifestacyjną, arogancką beztroską.  Demetriusz osądził jednak, że skoro już tutaj przyszedł, wypada mu zapytać, czy nie mógłby w jakiś sposób usłużyć swojemu panu. Zbliżył się do grupki oficerów. Po chwili Marcellus podniósł tępe spojrzenie na Koryntczyka i przywołał go skinieniem ręki. Inni ledwie zerknęli na niego i zaraz wrócili do gry.
 — Czy masz mi coś do zameldowania? — spytał ochryple Marcellus.
 — Przyniosłem ci trochę wody, panie. 
 — Dobrze. Postaw dzbanek. Napiję się potem. — Właśnie na niego wypadła kolej,  więc leniwie potrząsnął kubkiem i wyrzucił kości.  
 — Ależ  masz   dzisiaj   szczęście!   —  mruknął   Paulus.   — Ograłeś mnie do szczętu. — Przeciągnął się i zaplótł palce na karku. — Demetriuszu — powiedział wskazując skinieniem głowy brunatny kłąb tkaniny leżący opodal środkowego krzyża. — Przynieś to, chciałbym obejrzeć z bliska. 
 Demetriusz podniósł szatę i podał ją centurionowi. Paulus zaczął ją oglądać jakby od niechcenia.   — Wcale niezła — stwierdził rozpościerając szatę w wyciągniętych rękach. — Utkana na tutejszą modłę, ufarbowana w soku orzechów. Jemu nie będzie już potrzebna. Wezmę ją sobie, jeśli nie masz nic przeciwko temu, szlachetny trybunie. 
 — Z jakiej racji? — spytał chłodno Marcellus. — Skoro jest coś warta, losujmy — dodał wręczając Paulusowi kubek. — Dostanie ją ten, kto będzie miał najwięcej punktów. Zaczynaj! 
 Gdzieś od północy dobiegł cichy grzmot i język ognia liznął nagle czarne chmury. Paulus wyrzucił dwie trójki i z niepokojem popatrzył na niebo. 
— Nietrudno będzie cię pobić — zauważył siedzący obok niego Winicjusz i wytrząsnął z kubka piątkę i czwórkę. Kubek obiegł wkoło i nikomu nie udało się przewyższyć Winicjusza, dopóki nie przyszła kolej na Marcellusa. — Dwie szóstki! — wykrzyknął. 
— Demetriuszu, weź szatę i pilnuj jej! Paulus oddał zdobycz Koryntczykowi.   
— Czy mam tutaj czekać na ciebie, panie? — spytał Demetriusz.  
— Nie, tu już nie ma dla ciebie nic do roboty. Wracaj do insuli. Zacznij pakować rzeczy. Chciałbym jutro jak najwcześniej ruszyć w drogę. — Marcellus spojrzał na niebo. — A ty, Paulusie, skocz na drugą stronę i dowiedz się, jaka jest sytuacja. Nadciąga wielka burza. — Dźwignął się ciężko, chwiał się na nogach. Demetriusz chętnie by go wziął pod ramię i podtrzymał, ale wiedział, że młody trybun byłby urażony taką pomocą. Koryntczyk już ochłonął z oburzenia. Zrozumiał, że Marcellus upił się, ponieważ na trzeźwo nie zniósłby tej haniebnej funkcji. 
 Nagle ogłuszył ich huk pioruna i ziemia zadrżała pod ich stopami. Marcellus, żeby nie upaść, chwycił się środkowego krzyża. Odzyskał równowagę, ale na ręku miał krew. Otarł ją o tunikę. 
 Grubas w bogatym czarnym płaszczu wysunął się z tłumu i z grubiańską arogancją zwrócił się do młodego trybuna:  
—     Poskrom tych ludzi! — krzyknął gniewnie. — Gadają, że ta burza to kara niebios! 
W tym momencie znowu rozległ się trzask pioruna. 
— Może mają słuszność — odkrzyknął bez namysłu Marcellus. 
Grubas pogroził mu pięścią.— Do ciebie należy utrzymanie tutaj porządku — wrzasnął.
— Czy chcesz, żebym uciszył burzę? — spytał Marcellus.  
— Ucisz  bluźnierców!   Oni  krzyczą,  że  Galilejczyk  jest Synem Bożym.  
— Może jest rzeczywiście — odparł Marcellus.  — Ty przecież tego nie możesz wiedzieć. — Ręką macał rękojeść miecza. 
Grubas cofnął się co prędzej, mrucząc, że poskarży się prokuratorowi.  
 Okrążając pagórek Demetriusz zatrzymał się, żeby ostatni raz spojrzeć na samotnego człowieka przybitego do środkowego krzyża. Jezus miał teraz głowę podniesioną i patrzył w czarne niebo. Nieoczekiwanie zawołał coś donośnym głosem, jak gdyby wzywał na pomoc dalekiego przyjaciela. Ubogo odziany brodaty mężczyzna średniego wieku, niewątpliwie jeden z przyjaciół Galilejczyka, wybiegł z gromady widzów i schodził po stoku płacząc głośno w niepohamowanym wybuchu rozpaczy. Demetriusz złapał go za rękaw, gdy się mijali.  — Co  on wołał? — spytał. Ale tamten wyrwał mu  się i pobiegł dalej szlochając i zawodząc w niezrozumiałym języku. 
 Konający Galilejczyk spoglądał teraz w dół na zebrany pod krzyżem tłum. Wargi jego poruszały się, oczyma wodził po gromadzie ludzkiej z takim samym wyrazem bolesnej troski, z jakim na gościńcu patrzył na ciżbę obwołującą go hałaśliwie swoim królem. 
 Znów huknął piorun. Mrok wkoło zgęstniał.  
 Demetriusz zwinął szatę i wsunął pod tunikę przyciskając do piersi. Dotknięcie miękkiej tkaniny sprawiało mu ulgę, czuł się mniej przygnębiony. Przyszło mu na myśl, że może Marcellus pozwoli mu tę szatę zatrzymać. Pragnął mieć coś, co przedtem należało do tego odważnego człowieka. Szanowałby tę suknię jak bezcenne dziedzictwo. Żałował, że nie było mu dane poznać bliżej Galilejczyka, zrozumieć istotnego sensu jego postawy. Ale jeśli za późno już, aby zawrzeć z nim przyjaźń, dobrze byłoby przynajmniej zachować tę pamiątkę. Odwrócił się i z wilgotnymi od łez oczyma zaczął schodzić ze wzgórza. Obejrzał się raz jeszcze przez ramię, ale ciemności już pochłonęły pagórek i krzyże. 
 Nim znalazł się wśród ulic miasta, noc zapadła nad Jerozolimą, chociaż do wieczora było jeszcze dość daleko. W oknach błyszczały już kaganki, przechodnie poruszali się ostrożnie, przyświecając sobie łuczywami, i nawoływali się wzajem lękliwie.
 Demetriusz nie rozumiał słów, ale w głosach dźwięczał strach; domyślał się, że nie pojmują przyczyny niezwykłych ciemności. Koryntczyk także nad tym się zastanawiał, lecz bez trwogi czy przygnębienia. Uczucie, że jest sam, nikomu niepotrzebny, w nieprzyjaznym świecie, zniknęło. Nie był już teraz osamotniony. Tulił do piersi szatę, jakby ona w jakiś niewytłumaczalny sposób zawierała balsam kojący zbolałe serce.
(…)
 Marcellus wrócił oszołomiony, pijany i bardzo zmęczony. Odpiął pas, rzucił go Demetriuszowi i osunął się na krzesło. 
—Podaj mi wino — rozkazał. Demetriusz spełnił polecenie, a gdy trybun pił, przyklęknął u jego nóg i rozsznurował mu zakurzone sandały. 
—Zimna kąpiel dobrze ci zrobi, panie — doradził. 
Marcellus z trudem otworzył ciężkie powieki i z zainteresowaniem obserwował swojego niewolnika.  
— Byłeś tam? — spytał ochryple. — O tak, przypominam sobie, byłeś. Przyniosłeś dzban z wodą. 
— A  stamtąd  przyniosłem  Jego   szatę  —  dopowiedział Demetriusz.  
Marcellus niezgrabnie przesunął dłonią po czole i wzruszył ramieniem, jakby chcąc z siebie strząsnąć okropne wspomnienia. 
— Pójdziesz, panie, na ucztę? — spytał Demetriusz.  
— Muszę! — jęknął Marcellus. — Inaczej oficerowie wyśmieliby mnie. W Minoi służą twardzi ludzie. Tamci drwiliby, że komendant Minoi mdleje na widok krwi, nie mogę do tego dopuścić.  
— Słusznie,   panie  —  przyznał  Demetriusz.   —  Zimny natrysk i masaż postawią cię na nogi.  Przygotowałem już czystą tunikę i togę.  
— Dobrze — wybełkotał Marcellus. — Nigdy w życiu nie   czułem   się   taki   brudny,   jak   dzisiaj.   Och!   A   to   co? — zdziwił się trafiając palcami na wilgotną plamę ciemniejącą na  rąbku  jego  tuniki.  —  Krew!  — Mruknął.  — Wielkie Cesarstwo Rzymskie żąda wielkich czynów! Zwycięża w krwawych bitwach. Pijacki monolog przekształcił się w bezsensowny bełkot. Głowa Marcellusa opadała coraz niżej na pierś. 
 Demetriusz rozluźnił tunikę, umoczył ręcznik w zimnej wodzie i energicznie przyłożył kompres na obrzmiałą twarz i pulsujące gardło swojego pana. 
—Wstawaj, szlachetny trybunie — rozkazał dźwigając go z krzesła. — Musisz dzisiaj stoczyć jeszcze jedną bitwę. Potem będziesz mógł spać. 
Marcellus podniósł się z wolna, ale opierał się ciężko obiema rękami o ramiona niewolnika, gdy ten ściągał z niego wybrudzoną odzież. — Brudny jestem — mamrotał do siebie — brudny z wierzchu i w środku. Brudny i zawstydzony. Rozumiesz, Demetriuszu? Brudny i zawstydzony. 
— Wykonałeś tylko rozkaz — pocieszał go Demetriusz.  
— Byłeś tam? — spytał Marcellus z wysiłkiem skupiając na nim błędny wzrok. 
— Byłem. Bardzo przykra sprawa. 
— Co myślisz o Nim?  
— Odważny człowiek.  Szkoda, że właśnie ty, szlachetny trybunie, musiałeś to zrobić. 
— Drugi  raz   nie   zrobiłbym  —  wojowniczo   oświadczył Marcellus — choćby mi nie wiem kto rozkazywał. Byłeś tam, kiedy prosił swojego Boga, żeby nam przebaczył?   
— Nie. Zresztą i tak nie zrozumiałbym, nie znam tutejszego języka. 
— Ja też, ale ktoś mi przetłumaczył.  Patrzał wprost na mnie, kiedy to powiedział.  Boję  się, że trudno mi będzie zapomnieć Jego spojrzenie. 
 Demetriusz objął go ramieniem i podtrzymał. Po raz pierwszy w oczach swojego pana zobaczył łzy.
(…)
— Nic nie jesz, szlachetny legacie — powiedział Piłat. — Jeśli te dania ci nie smakują, każę podać inne. 
— Dziękuję, nie jestem głodny — odparł Marcellus. 
— Może to dzisiejsze zadanie służbowe odebrało ci apetyt? — spytał Piłat. 
Na twarzy Marcellusa pojawił się gorzki grymas. — Rzeczywiście, mogłoby to każdemu zepsuć apetyt — powiedział. 
— No tak, bardzo przykra historia — zgodził się Piłat. — Ubolewam, że byłem zmuszony do wydania tego rozkazu. 
— Zmuszony? — Marcellus poderwał się i zuchwale zajrzał w twarz prokuratora. — Ten człowiek nie był winny żadnej zbrodni, sam to stwierdziłeś, prokuratorze. 
 Piłat, dotknięty impertynencją gościa, zmarszczył brwi.   
— Czy to znaczy, że legat z Minoi kwestionuje sprawiedliwość sądowego wyroku?  
— Tak! — szorstko odparł Marcellus. — Sprawiedliwość? Nikt lepiej od ciebie nie wie, że Galilejczyk został osądzony niesprawiedliwie.

Lloyd C. Douglas "Szata”