Szkoda,
żeś nie był tu wczoraj wieczorem. Mieliśmy sensację. Aresztowano tego Nazareńczyka.
Złapali go w starym ogrodzie oliwnym.
— Nazarenczyka? Nic o tym nie słyszałem.
A cóż on takiego zrobił? — bez zainteresowania spytał Demetriusz.
— Jakże!
Przecież to ten sam człowiek, którego widzieliśmy jadącego na białym oślęciu,
pamiętasz? Demetriusz ożywił się natychmiast i zasypał Ateńczyka pytaniami.
Zenos był rad, że może mu udzielić mnóstwa nowin.
Patrole z insuli szukały tego
Jezusa już od niedzielnego południa. Wreszcie poprzedniego wieczora znaleźli
go, ujęli i wraz z garstką jego przyjaciół sprowadzili do miasta.
— Co On
takiego zrobił? — niecierpliwie dopytywał się Demetriusz.
— Aresztowali go za
podburzanie ludu i za to, że chciał ogłosić się królem. Popygos mówi, że skażą
go za zdradę stanu i że to się dla niego źle skończy.
— Zdrada stanu! —
wykrzyknął gorąco Demetriusz. — Co za bzdura! Ten człowiek wcale nie chciał
obalić panującego ustroju! Ani żadnego innego! Zdrada? Oni chyba wszyscy oszaleli!
— Mylisz się, wcale nie oszaleli — zaprotestował Zenos. — Starszyzna rządząca w
świątyni musiała pozbyć się go jakimś sposobem, inaczej popsułby im interesy.
Czy nie słyszałeś, co zrobił tego właśnie dnia, kiedy go widzieliśmy na
gościńcu?
— Nic nie słyszałem. Co się stało?
— Stało się, i to coś
nadzwyczajnego. Wiesz, w świątyni Żydzi składają ofiary. Kupują zwierzęta na
całopalenie; mnóstwo z tego zamieszania i smrodu, ale podobno ich Bóg to lubi. Dlatego
w przedsionku, czy jak tam oni tę część świątyni nazywają, gromadzi się mnóstwo
zwierząt i ptaków na sprzedaż, ludzie przynoszą pieniądze, a bankierzy
usadowieni tuż przy wejściu zmieniają je na monety przyjmowane w świątyni. Słyszałem,
że robią świetne interesy! — zaśmiał się głośno Zenos.
— Czy rzeczywiście
handlują zwierzętami we wnętrzu tej pięknej świątyni? — z niedowierzaniem
spytał Demetriusz.
— A tak, pod marmurowymi arkadami dziedzińca! — odparł Zenos
z namaszczeniem kiwając głową.
— Na posadzce z przepięknej mozaiki. Nie
widziałem nigdzie, nawet w Atenach, wspanialszej mozaiki niż na suficie i
ścianach jerozolimskiej świątyni. I tam spędzają cielęta, owce, rozstawiają
klatki z gołębiami. Możesz sobie wyobrazić, jak to wygląda i jak cuchnie!
Wchodzisz i od razu smród ci dech zapiera.
Ten Jezus przywędrował z daleka,
podobno skądś z Galilei, wszedł do świątyni i oburzył się na ten widok.
Powiedział, że to nie jest miejsce na targowisko bydlęce. Musiał też poznać się
na złodziejstwach bankierów, bo ich także stamtąd wypędził.
— Jakże to możliwe?
— z powątpiewaniem spytał Demetriusz.
Zenos roześmiał się serdecznie ze
zdumienia rodaka.
— Tak! Trudno uwierzyć, bo nie wygląda na człowieka zdolnego
do takich śmiałych czynów, ale to fakt, że chwycił bicz i smagał nim wkoło
rozpędzając przekupniów. — Zenos raz za razem machnął ręką, jakby strzelał z
wyimaginowanego bicza. — Zachował się tak, jakby był właścicielem całego tego
gmachu. Ciach, mach, i tamci uciekli. Musiał to być nie lada widok! Cielaki,
owce, kapłani i bankierzy — wszyscy wzięli nogi za pas, a od gołębi i pierza aż
się kotłowało w powietrzu. Jezus poprzewracał też stoły bankierów. Szekle,
drachmy, denary, monety duże i drobne, cenne i fałszywe, rozsypały się po
posadzce. Tłum pielgrzymów rzucił się je zbierać na czworakach, wyrywając sobie
nawzajem łupy. Co za scena! Nie mogę odżałować, że tego nie widziałem. — Zenos
obejrzał się za siebie i szepnął: — Idzie mój stary. Wściekły dzisiaj, bo
najlepsi jego klienci zamiast kupować korzenie zajmują się sprawą Jezusa.
Płachta
u wejścia do największego namiotu rozsunęła się i wyszedł z niego brzuchaty
Grek z siwiejącą brodą i szpakowatymi włosami. Demetriusz od dawna nie widział
osoby tak barbarzyńsko obwieszonej klejnotami. Kupiec miał na szyi ciężkie,
sięgające do pasa srebrne łańcuchy, na palcach mnóstwo pierścieni, na rękach i
nogach bransolety, w uszach kolczyki. Przystanął i zmierzył Demetriusza
wzrokiem.
— Koryntczyk — wyjaśnił wskazując nowego przyjaciela Zenos. —
Poznaliśmy się na gościńcu.
— Widzę, że chodzisz w rzymskiej tunice — gniewnie zauważył
Popygos.
— Mój pan jest komendantem fortu w Minoi — odparł grzecznie
Demetriusz.
— Rzymianie lepiej by zrobili zostawiając Żydom ich kłótnie do
załatwienia — powiedział Popygos. — Dzisiaj w Jerozolimie, kto ma choć ze dwa
szekle w sakiewce, zaprzątnięty jest sprawą tego Nazareńczyka. A ponieważ
wtrąciły się do niej władze rzymskie, historia nie skończy się do wieczora.
Jutro zaś mamy sabat.
— A w sabat Żydzi nie handlują — stwierdził Demetriusz, byle
coś powiedzieć.
Stary Popygos w zamyśleniu głaskał brodę. — Od dwudziestu
trzech lat przyjeżdżam zawsze na to święto do Jerozolimy — rzekł wreszcie — i
nigdy jeszcze nie sprzedałem tak mało towarów jak tym razem. Z każdym rokiem jest gorzej.
W tygodniu
Paschy z reguły wybuchają jakieś zamieszki, które odciągają moich klientów od
handlu, przeszkadzają im w kupowaniu goździków i cynamonu. — Popygos odwrócił
do góry dnem łozinowy kosz i usiadł na nim dzwoniąc łańcuchami. — Pamiętam
czasy — ciągnął dalej — kiedy nie było takich awantur. Weźmy na przykład ten
wypadek w świątyni, który zdarzył się w zeszłą niedzielę. Jeszcze kilka lat
temu wszystko odbywało się spokojnie. Wieśniacy przychodzili do Jerozolimy
święcić Paschę i trochę pohandlować. Najbiedniejsi przynosili gołębie w
klatkach, a kogo było stać, przyprowadzał cielaka albo owcę na ofiarę do
świątyni. Kapłani spalali ofiarowane ptaki czy zwierzęta, w każdym razie tak
opowiadali i chyba nie kłamali, sądząc ze smrodu, który się dokoła unosił.
Potem gospodarze świątyni zmądrzeli. Przyprowadzone przez wieśniaka jagnię
kapłani badali skrupulatnie i znajdowali zawsze jakąś brodawkę na brzuchu albo
inną skazę. Jagnię nie nadawało się na ofiarę. Proponowali więc wieśniakowi, że
zamienią jego zwierzę na inne, lepsze, byle dopłacił gotówką różnicę wartości.
Oczywiście to rzekomo skażone jagnię sprzedawali następnemu pielgrzymowi.
—
Niezbyt uczciwe interesy — powiedział Demetriusz. — Nic dziwnego, że oburzyło
to Nazareńczyka.
— Nic dobrego z tego nie wyniknie — wycedził przez zęby Popygos
— a on sam na tym najgorzej wyjdzie. —
Co z Nim zrobią? — zastanawiał się Demetriusz. — Wtrącą Go do więzienia?
— Żeby
tylko tyle! Jak mi wiadomo, zawlekli go wczoraj wieczorem do domu arcykapłana
Kajfasza, żeby go sądził za wzniecenie rozruchów w świątyni. Oskarżyli go o skalanie świętego przybytku! —
zaśmiał się szyderczo Popygos. — Jakby ktoś mógł gorzej skalać świątynię,
zamienioną w oborę. Oczywiście znaleźli dość popleczników, żeby go skazać, więc
pobiegli całą gromadą do insuli, wyciągnęli Piłata z łóżka, żeby rozpatrzył
sprawę. Piłat im powiedział, że jeśli to jedna z wielu burd w świątyni, niech
sami między sobą dojdą do ładu. Ale starzy bogacze żydowscy nie dali
prokuratorowi wymigać się tak łatwo. Oświadczyli, że Jezus chciał zostać
królem. Piłat, rozumie się, nie traktował tego poważnie. Doradził im, żeby go
ukarali chłostą i odesłali do domu.
— I wychłostali Go? — spytał ze zgrozą
Demetriusz.
— Wychłostali. Nawet dość okrutnie. Wtedy ktoś w tłumie wrzasnął:
„Śmierć Galilejczykowi!" Piłat usłyszał to i oznajmił: „Jeśli jest
Galilejczykiem, zaprowadźcie go do Heroda. Galilea należy do jego
jurysdykcji".
— Zaprowadzili Go do Heroda?
— Tak. Herod zabawił się dręczeniem go,
wiedząc, że w ten sposób przypodoba się starszyźnie ze świątyni i bankierom. Kazał
żołnierzom, żeby raz jeszcze wychłostali Jezusa i ubrali w jakiś stary purpurowy
płaszcz niby królewski, a potem składali mu szydercze hołdy. Kilku pijanych
drabów uwiło wieniec z cierni i wtłoczyło go zamiast korony na głowę Jezusa.
Ale bogacze żydowscy nie zadowolili się tym. Żądali dla Jezusa kary śmierci...
—
Śmierci! — krzyknął Demetriusz.
— Tak. Wiedzą też, że wyrok śmierci może wydać
tylko Piłat. Wrócili więc znowu do insuli.
(…)
Demetriusz wracał do insuli niemal biegiem i już z daleka dostrzegł
tłum przed wejściem do pretorium. Wbiegł po stopniach i zatrzymał się na skraju
zbitej gromady, obrzucany nieprzyjaznym wzrokiem przez bogatych Żydów, wśród
których się znalazł. Biedaków tam nie było. Prokurator stał na odgrodzonym
kolumnami krużganku mając u boku oddział pałacowej gwardii. Na najwyższym z
trzech wyłożonych płytami tarasów czuwała wyciągnięta w czterech szeregach
kompania legionistów, wyprężonych na baczność. Przed nimi stał samotnie
więzień. Pytania i odpowiedzi krzyżowały się w języku niezrozumiałym dla Demetriusza.
Domyślił się, że to aramejski, bo tego języka używał krzykliwy tłum na
gościńcu.
Demetriusz przesunął się jak najdalej w prawo, skąd mógł widzieć
profil samotnego Galilejczyka. Miał na głowie cierniową koronę, o której
wspomniał Popygos. Krew spływała strużkami na twarz. Ściągnięto Mu z ramion
płaszcz i widać było na obnażonych plecach sine pręgi od biczowania. Niektóre
krwawiły. Zdawało się jednak, że nie jest świadomy ran ani obelg. Prokurator
zadawał pytania spokojnie, a więzień odpowiadał z nie mniejszym spokojem, z
szacunkiem, lecz tonem bardzo pewnym. Od czasu do czasu szmer protestów przebiegał
przez tłum, w którym ludzie posępnie, zerkając spode łba, z otwartymi ustami
chciwie słuchali zeznań oskarżonego. Demetriusz z takim skupieniem wpatrywał
się w Jego twarz, że prawie nie zwracał uwagi na nic wokoło.
(…)
Prokurator teraz mówił coś podniesionym
głosem. Tłum przyjął jego słowa zgodnym, krótkim pomrukiem gniewu. Demetriusz
przepchnął się do przodu, żeby lepiej widzieć Piłata. Wreszcie dostrzegł
Marcellusa wśród innych legatów po lewej ręce prokuratora. Młody trybun zapewne
nie miał pojęcia, o co chodzi w tej rozprawie, chyba że znalazł się przy nim
ktoś, kto podjął się roli tłumacza. Demetriusz umiał rozpoznawać nastrój
swojego pana z najlżejszego drgnięcia jego twarzy. W tej chwili wyrażała ona
oszołomienie i nudę. Marcellus z pewnością wolałby nie asystować przy tej
scenie.
Piłat zdawał się zbity z tropu. Wroga reakcja gromady wpływowych Żydów
zirytowała go. Odwrócił się i rzucił rozkaz jednemu z gwardzistów. Ten wszedł
przez szerokie drzwi do domu i zaraz wrócił niosąc ogromną srebrną misę. Piłat
zanurzył w niej dłonie i strzepnął wodę z palców. Tym razem tłum odpowiedział
mściwym tryumfalnym okrzykiem. Było jasne, że zapadła jakaś decyzja i że
zadowoliła ona oskarżycieli. Demetriusz zrozumiał znaczenie gestu prokuratora:
Piłat umywał ręce, nie chciał brać na siebie rozstrzygnięcia tej sprawy.
Żydzi
mogą zrobić, co zechcą, ale tylko oni będą odpowiedzialni za wyrok. Prokurator
nie chce splamić rąk krwią oskarżonego. Demetriusz był przekonany, że jego pan
także to zrozumiał. Nawet nie orientując się w całej sprawie musiał pojąć, że
Piłat rozstrzygnął ją wbrew własnemu przekonaniu. Teraz zwrócił się do
Marcellusa, który zrobił krok naprzód i zasalutował. Odbyła się między nimi
krótka rozmowa, niedosłyszalna dla Demetriusza. Marcellus skinął głową, jakby
potwierdzał otrzymany rozkaz i zasalutował znowu; zszedł na taras, zbliżył się
do Paulusa, żeby z kolei przekazać mu swoje rozkazy. Na komendę centuriona
oddział z Minoi sprawnie ustawił się dwójkami, zrobił w prawo zwrot i z
Marcellusem na czele i Paulusem idącym tuż za nim pomaszerował otwartą przez rozstępujący
się tłum drogą.
Żołnierz z ostatniej dwójki zatrzymał się przy więźniu i chwycił koniec
powroza, którym skazaniec miał spętane ręce. Brutalne, nieoczekiwane
szarpnięcie zaskoczyło widocznie Galilejczyka, bo zachwiał się i omal nie
upadł. Legioniści szli dalej wydłużonym wojskowym krokiem. Prawie nikt nie
ruszył za pochodem. Ludzie zbili się w małe grupki szepcząc i kiwając głowami
ze złośliwą satysfakcją.
Demetriusz zastanawiał się, jaki los czeka tego
Jezusa. Nie ulegało wątpliwości, że skazano Go na śmierć, żaden inny wyrok nie
zadowoliłby żydowskich bogaczy. Może zaprowadzą Galilejczyka na dziedziniec
więzienny i postawią pod murem naprzeciw oddziału łuczników.
Po drugiej stronie
ulicy garstka bladych, ubogo odzianych wystraszonych wieśniaków naradzała się,
czy iść za więźniem. Po chwili kilku zrobiło to, ale bez pośpiechu, nie
starając się dogonić eskorty i skazańca. To byli z pewnością przyjaciele
Jezusa. Szkoda — pomyślał Demetriusz — że zachowują się tak bojaźliwie. Ten
człowiek wart jest bardziej lojalnego poparcia. Koryntczyk także nie mógł się
zdecydować, czy pójść za pochodem, czy też czekać w koszarach na powrót pana.
Gdy tak stał w rozterce, zbliżył się do niego Melas z nikłym kwaśnym uśmiechem
na ustach.
— Co oni z Nim zrobią? — spytał niepewnie Demetriusz.
— Ukrzyżują
go.
— Ukrzyżują! — Demetriusz nagle
ochrypł. — Dlaczego? Nie popełnił żadnej zbrodni, żeby zasłużyć na taką śmierć!
— Może nie zasłużył — powiedział Melas —
ale taki zapadł wyrok. Myślę, że
prokurator nie chciał tego i obawia się jakichś przykrych konsekwencji dla
siebie. Dlatego powierzył egzekucję oddziałowi z Minoi, wolał, żeby jego własny
legion nie przykładał ręki do tej sprawy. Minoa jest daleko, a jej załoga
słynie z brutalności. — Melas zaśmiał się, rad z przynależności do tej twardej
załogi. Brutalność nie budziła w nim wstrętu.
— Pójdziesz za nimi? — spytał
Demetriusz.
Melas skrzywił się i potrząsnął głową. — O nie, to mnie wcale nie
pociąga. A ty wybierasz się może? Ostrzegam cię, to przykre widowisko.
Widziałem kiedyś w Galii taką egzekucję. Żołnierz zasztyletował centuriona. Za karę
przybili go do krzyża. Konał przez cały dzień, jego krzyki słychać było na
milę. Zanim umarł, wielkie czarne ptaki... Demetriusz potrząsnął głową, gestem ręki
nakazał Melasowi, żeby nie mówił nic więcej, przełknął z trudem ślinę.
(…)
W pustej i cichej kwaterze swojego pana
usiadł próbując się uspokoić. Serce waliło mu w piersi i głowa bolała. Wstał, żeby się napić wody. Przyszło mu na
myśl, że Marcellus pewnie też zechce odświeżyć się łykiem wody, nim skończy
swoje okropne zadanie. Napełnił mały dzbanek i poszedł, ale bardzo wolno, bo
szedł wbrew własnej woli. Odkąd spojrzał
w oczy Jezusa, myślał o Nim jako o człowieku samotnym, którego nie rozumie
nikt, nawet najbliżsi przyjaciele. Dziś ten człowiek będzie naprawdę samotny.
Lloyd C.
Douglas "Szata”
