piątek, 25 marca 2016

Wielki Piątek Męki Pańskiej (2)

 Szkoda, żeś nie był tu wczoraj wieczorem. Mieliśmy sensację. Aresztowano tego Nazareńczyka. Złapali go w starym ogrodzie oliwnym. 
— Nazarenczyka? Nic o tym nie słyszałem. A cóż on takiego zrobił? — bez zainteresowania spytał Demetriusz. 
— Jakże! Przecież to ten sam człowiek, którego widzieliśmy jadącego na białym oślęciu, pamiętasz? Demetriusz ożywił się natychmiast i zasypał Ateńczyka pytaniami. Zenos był rad, że może mu udzielić mnóstwa nowin. 
 Patrole z insuli szukały tego Jezusa już od niedzielnego południa. Wreszcie poprzedniego wieczora znaleźli go, ujęli i wraz z garstką jego przyjaciół sprowadzili do miasta. 
— Co On takiego zrobił? — niecierpliwie dopytywał się Demetriusz. 
— Aresztowali go za podburzanie ludu i za to, że chciał ogłosić się królem. Popygos mówi, że skażą go za zdradę stanu i że to się dla niego źle skończy. 
— Zdrada stanu! — wykrzyknął gorąco Demetriusz. — Co za bzdura! Ten człowiek wcale nie chciał obalić panującego ustroju! Ani żadnego innego! Zdrada? Oni chyba wszyscy oszaleli! 
— Mylisz się, wcale nie oszaleli — zaprotestował Zenos. — Starszyzna rządząca w świątyni musiała pozbyć się go jakimś sposobem, inaczej popsułby im interesy. Czy nie słyszałeś, co zrobił tego właśnie dnia, kiedy go widzieliśmy na gościńcu? 
— Nic nie słyszałem. Co się stało? 
— Stało się, i to coś nadzwyczajnego. Wiesz, w świątyni Żydzi składają ofiary. Kupują zwierzęta na całopalenie; mnóstwo z tego zamieszania i smrodu, ale podobno ich Bóg to lubi. Dlatego w przedsionku, czy jak tam oni tę część świątyni nazywają, gromadzi się mnóstwo zwierząt i ptaków na sprzedaż, ludzie przynoszą pieniądze, a bankierzy usadowieni tuż przy wejściu zmieniają je na monety przyjmowane w świątyni. Słyszałem, że robią świetne interesy! — zaśmiał się głośno Zenos. 
— Czy rzeczywiście handlują zwierzętami we wnętrzu tej pięknej świątyni? — z niedowierzaniem spytał Demetriusz. 
— A tak, pod marmurowymi arkadami dziedzińca! — odparł Zenos z namaszczeniem kiwając głową.   
—  Na posadzce z przepięknej mozaiki. Nie widziałem nigdzie, nawet w Atenach, wspanialszej mozaiki niż na suficie i ścianach jerozolimskiej świątyni. I tam spędzają cielęta, owce, rozstawiają klatki z gołębiami. Możesz sobie wyobrazić, jak to wygląda i jak cuchnie! Wchodzisz i od razu smród ci dech zapiera. 
 Ten Jezus przywędrował z daleka, podobno skądś z Galilei, wszedł do świątyni i oburzył się na ten widok. Powiedział, że to nie jest miejsce na targowisko bydlęce. Musiał też poznać się na złodziejstwach bankierów, bo ich także stamtąd wypędził. 
— Jakże to możliwe? — z powątpiewaniem spytał Demetriusz. 
Zenos roześmiał się serdecznie ze zdumienia rodaka. 
— Tak! Trudno uwierzyć, bo nie wygląda na człowieka zdolnego do takich śmiałych czynów, ale to fakt, że chwycił bicz i smagał nim wkoło rozpędzając przekupniów. — Zenos raz za razem machnął ręką, jakby strzelał z wyimaginowanego bicza. — Zachował się tak, jakby był właścicielem całego tego gmachu. Ciach, mach, i tamci uciekli. Musiał to być nie lada widok! Cielaki, owce, kapłani i bankierzy — wszyscy wzięli nogi za pas, a od gołębi i pierza aż się kotłowało w powietrzu. Jezus poprzewracał też stoły bankierów. Szekle, drachmy, denary, monety duże i drobne, cenne i fałszywe, rozsypały się po posadzce. Tłum pielgrzymów rzucił się je zbierać na czworakach, wyrywając sobie nawzajem łupy. Co za scena! Nie mogę odżałować, że tego nie widziałem. — Zenos obejrzał się za siebie i szepnął: — Idzie mój stary. Wściekły dzisiaj, bo najlepsi jego klienci zamiast kupować korzenie zajmują się sprawą Jezusa. 
 Płachta u wejścia do największego namiotu rozsunęła się i wyszedł z niego brzuchaty Grek z siwiejącą brodą i szpakowatymi włosami. Demetriusz od dawna nie widział osoby tak barbarzyńsko obwieszonej klejnotami. Kupiec miał na szyi ciężkie, sięgające do pasa srebrne łańcuchy, na palcach mnóstwo pierścieni, na rękach i nogach bransolety, w uszach kolczyki. Przystanął i zmierzył Demetriusza wzrokiem. 
— Koryntczyk — wyjaśnił wskazując nowego przyjaciela Zenos. — Poznaliśmy się na gościńcu. 
— Widzę, że chodzisz w rzymskiej tunice — gniewnie zauważył Popygos. 
— Mój pan jest komendantem fortu w Minoi — odparł grzecznie Demetriusz. 
— Rzymianie lepiej by zrobili zostawiając Żydom ich kłótnie do załatwienia — powiedział Popygos. — Dzisiaj w Jerozolimie, kto ma choć ze dwa szekle w sakiewce, zaprzątnięty jest sprawą tego Nazareńczyka. A ponieważ wtrąciły się do niej władze rzymskie, historia nie skończy się do wieczora. Jutro zaś mamy sabat. 
— A w sabat Żydzi nie handlują — stwierdził Demetriusz, byle coś powiedzieć. 
Stary Popygos w zamyśleniu głaskał brodę. — Od dwudziestu trzech lat przyjeżdżam zawsze na to święto do Jerozolimy — rzekł wreszcie — i nigdy jeszcze nie sprzedałem tak mało towarów jak tym razem. Z każdym rokiem jest gorzej. 
 W tygodniu Paschy z reguły wybuchają jakieś zamieszki, które odciągają moich klientów od handlu, przeszkadzają im w kupowaniu goździków i cynamonu. — Popygos odwrócił do góry dnem łozinowy kosz i usiadł na nim dzwoniąc łańcuchami. — Pamiętam czasy — ciągnął dalej — kiedy nie było takich awantur.  Weźmy na przykład ten wypadek w świątyni, który zdarzył się w zeszłą niedzielę. Jeszcze kilka lat temu wszystko odbywało się spokojnie. Wieśniacy przychodzili do Jerozolimy święcić Paschę i trochę pohandlować. Najbiedniejsi przynosili gołębie w klatkach, a kogo było stać, przyprowadzał cielaka albo owcę na ofiarę do świątyni. Kapłani spalali ofiarowane ptaki czy zwierzęta, w każdym razie tak opowiadali i chyba nie kłamali, sądząc ze smrodu, który się dokoła unosił. 
Potem gospodarze świątyni zmądrzeli. Przyprowadzone przez wieśniaka jagnię kapłani badali skrupulatnie i znajdowali zawsze jakąś brodawkę na brzuchu albo inną skazę. Jagnię nie nadawało się na ofiarę. Proponowali więc wieśniakowi, że zamienią jego zwierzę na inne, lepsze, byle dopłacił gotówką różnicę wartości. Oczywiście to rzekomo skażone jagnię sprzedawali następnemu pielgrzymowi.
— Niezbyt uczciwe interesy — powiedział Demetriusz. — Nic dziwnego, że oburzyło to Nazareńczyka. 
— Nic dobrego z tego nie wyniknie — wycedził przez zęby Popygos — a on sam na tym najgorzej wyjdzie. — Co z Nim zrobią? — zastanawiał się Demetriusz. — Wtrącą Go do więzienia? 
— Żeby tylko tyle! Jak mi wiadomo, zawlekli go wczoraj wieczorem do domu arcykapłana Kajfasza, żeby go sądził za wzniecenie rozruchów w świątyni.  Oskarżyli go o skalanie świętego przybytku! — zaśmiał się szyderczo Popygos. — Jakby ktoś mógł gorzej skalać świątynię, zamienioną w oborę. Oczywiście znaleźli dość popleczników, żeby go skazać, więc pobiegli całą gromadą do insuli, wyciągnęli Piłata z łóżka, żeby rozpatrzył sprawę. Piłat im powiedział, że jeśli to jedna z wielu burd w świątyni, niech sami między sobą dojdą do ładu. Ale starzy bogacze żydowscy nie dali prokuratorowi wymigać się tak łatwo. Oświadczyli, że Jezus chciał zostać królem. Piłat, rozumie się, nie traktował tego poważnie. Doradził im, żeby go ukarali chłostą i odesłali do domu. 
— I wychłostali Go? — spytał ze zgrozą Demetriusz. 
— Wychłostali. Nawet dość okrutnie. Wtedy ktoś w tłumie wrzasnął: „Śmierć Galilejczykowi!" Piłat usłyszał to i oznajmił: „Jeśli jest Galilejczykiem, zaprowadźcie go do Heroda. Galilea należy do jego jurysdykcji". 
— Zaprowadzili Go do Heroda?  
— Tak. Herod zabawił się dręczeniem go, wiedząc, że w ten sposób przypodoba się starszyźnie ze świątyni i bankierom. Kazał żołnierzom, żeby raz jeszcze wychłostali Jezusa i ubrali w jakiś stary purpurowy płaszcz niby królewski, a potem składali mu szydercze hołdy. Kilku pijanych drabów uwiło wieniec z cierni i wtłoczyło go zamiast korony na głowę Jezusa. Ale bogacze żydowscy nie zadowolili się tym. Żądali dla Jezusa kary śmierci... 
— Śmierci! — krzyknął Demetriusz. 
— Tak. Wiedzą też, że wyrok śmierci może wydać tylko Piłat. Wrócili więc znowu do insuli.  
(…) 
 Demetriusz wracał do insuli niemal biegiem i już z daleka dostrzegł tłum przed wejściem do pretorium. Wbiegł po stopniach i zatrzymał się na skraju zbitej gromady, obrzucany nieprzyjaznym wzrokiem przez bogatych Żydów, wśród których się znalazł. Biedaków tam nie było. Prokurator stał na odgrodzonym kolumnami krużganku mając u boku oddział pałacowej gwardii. Na najwyższym z trzech wyłożonych płytami tarasów czuwała wyciągnięta w czterech szeregach kompania legionistów, wyprężonych na baczność. Przed nimi stał samotnie więzień. Pytania i odpowiedzi krzyżowały się w języku niezrozumiałym dla Demetriusza. Domyślił się, że to aramejski, bo tego języka używał krzykliwy tłum na gościńcu. 
 Demetriusz przesunął się jak najdalej w prawo, skąd mógł widzieć profil samotnego Galilejczyka. Miał na głowie cierniową koronę, o której wspomniał Popygos. Krew spływała strużkami na twarz. Ściągnięto Mu z ramion płaszcz i widać było na obnażonych plecach sine pręgi od biczowania. Niektóre krwawiły. Zdawało się jednak, że nie jest świadomy ran ani obelg. Prokurator zadawał pytania spokojnie, a więzień odpowiadał z nie mniejszym spokojem, z szacunkiem, lecz tonem bardzo pewnym. Od czasu do czasu szmer protestów przebiegał przez tłum, w którym ludzie posępnie, zerkając spode łba, z otwartymi ustami chciwie słuchali zeznań oskarżonego. Demetriusz z takim skupieniem wpatrywał się w Jego twarz, że prawie nie zwracał uwagi na nic wokoło.  
(…) 
 Prokurator teraz mówił coś podniesionym głosem. Tłum przyjął jego słowa zgodnym, krótkim pomrukiem gniewu. Demetriusz przepchnął się do przodu, żeby lepiej widzieć Piłata. Wreszcie dostrzegł Marcellusa wśród innych legatów po lewej ręce prokuratora. Młody trybun zapewne nie miał pojęcia, o co chodzi w tej rozprawie, chyba że znalazł się przy nim ktoś, kto podjął się roli tłumacza. Demetriusz umiał rozpoznawać nastrój swojego pana z najlżejszego drgnięcia jego twarzy. W tej chwili wyrażała ona oszołomienie i nudę. Marcellus z pewnością wolałby nie asystować przy tej scenie. 
 Piłat zdawał się zbity z tropu. Wroga reakcja gromady wpływowych Żydów zirytowała go. Odwrócił się i rzucił rozkaz jednemu z gwardzistów. Ten wszedł przez szerokie drzwi do domu i zaraz wrócił niosąc ogromną srebrną misę. Piłat zanurzył w niej dłonie i strzepnął wodę z palców. Tym razem tłum odpowiedział mściwym tryumfalnym okrzykiem. Było jasne, że zapadła jakaś decyzja i że zadowoliła ona oskarżycieli. Demetriusz zrozumiał znaczenie gestu prokuratora: Piłat umywał ręce, nie chciał brać na siebie rozstrzygnięcia tej sprawy. 
 Żydzi mogą zrobić, co zechcą, ale tylko oni będą odpowiedzialni za wyrok. Prokurator nie chce splamić rąk krwią oskarżonego. Demetriusz był przekonany, że jego pan także to zrozumiał. Nawet nie orientując się w całej sprawie musiał pojąć, że Piłat rozstrzygnął ją wbrew własnemu przekonaniu. Teraz zwrócił się do Marcellusa, który zrobił krok naprzód i zasalutował. Odbyła się między nimi krótka rozmowa, niedosłyszalna dla Demetriusza. Marcellus skinął głową, jakby potwierdzał otrzymany rozkaz i zasalutował znowu; zszedł na taras, zbliżył się do Paulusa, żeby z kolei przekazać mu swoje rozkazy. Na komendę centuriona oddział z Minoi sprawnie ustawił się dwójkami, zrobił w prawo zwrot i z Marcellusem na czele i Paulusem idącym tuż za nim pomaszerował otwartą przez rozstępujący się tłum drogą. 
 Żołnierz z ostatniej dwójki zatrzymał się przy więźniu i chwycił koniec powroza, którym skazaniec miał spętane ręce. Brutalne, nieoczekiwane szarpnięcie zaskoczyło widocznie Galilejczyka, bo zachwiał się i omal nie upadł. Legioniści szli dalej wydłużonym wojskowym krokiem. Prawie nikt nie ruszył za pochodem. Ludzie zbili się w małe grupki szepcząc i kiwając głowami ze złośliwą satysfakcją. 
 Demetriusz zastanawiał się, jaki los czeka tego Jezusa. Nie ulegało wątpliwości, że skazano Go na śmierć, żaden inny wyrok nie zadowoliłby żydowskich bogaczy. Może zaprowadzą Galilejczyka na dziedziniec więzienny i postawią pod murem naprzeciw oddziału łuczników. 
 Po drugiej stronie ulicy garstka bladych, ubogo odzianych wystraszonych wieśniaków naradzała się, czy iść za więźniem. Po chwili kilku zrobiło to, ale bez pośpiechu, nie starając się dogonić eskorty i skazańca. To byli z pewnością przyjaciele Jezusa. Szkoda — pomyślał Demetriusz — że zachowują się tak bojaźliwie. Ten człowiek wart jest bardziej lojalnego poparcia. Koryntczyk także nie mógł się zdecydować, czy pójść za pochodem, czy też czekać w koszarach na powrót pana. Gdy tak stał w rozterce, zbliżył się do niego Melas z nikłym kwaśnym uśmiechem na ustach. 
— Co oni z Nim zrobią? — spytał niepewnie Demetriusz. 
— Ukrzyżują go.  
— Ukrzyżują! — Demetriusz nagle ochrypł. — Dlaczego? Nie popełnił żadnej zbrodni, żeby zasłużyć na taką śmierć!  
— Może nie zasłużył — powiedział Melas — ale taki zapadł wyrok.  Myślę, że prokurator nie chciał tego i obawia się jakichś przykrych konsekwencji dla siebie. Dlatego powierzył egzekucję oddziałowi z Minoi, wolał, żeby jego własny legion nie przykładał ręki do tej sprawy. Minoa jest daleko, a jej załoga słynie z brutalności. — Melas zaśmiał się, rad z przynależności do tej twardej załogi. Brutalność nie budziła w nim wstrętu. 
— Pójdziesz za nimi? — spytał Demetriusz. 
Melas skrzywił się i potrząsnął głową. — O nie, to mnie wcale nie pociąga. A ty wybierasz się może? Ostrzegam cię, to przykre widowisko. Widziałem kiedyś w Galii taką egzekucję. Żołnierz zasztyletował centuriona. Za karę przybili go do krzyża. Konał przez cały dzień, jego krzyki słychać było na milę. Zanim umarł, wielkie czarne ptaki...   Demetriusz potrząsnął głową, gestem ręki nakazał Melasowi, żeby nie mówił nic więcej, przełknął z trudem ślinę. 
(…)  
 W pustej i cichej kwaterze swojego pana usiadł próbując się uspokoić. Serce waliło mu w piersi i głowa bolała. Wstał, żeby się napić wody. Przyszło mu na myśl, że Marcellus pewnie też zechce odświeżyć się łykiem wody, nim skończy swoje okropne zadanie. Napełnił mały dzbanek i poszedł, ale bardzo wolno, bo szedł wbrew własnej woli.  Odkąd spojrzał w oczy Jezusa, myślał o Nim jako o człowieku samotnym, którego nie rozumie nikt, nawet najbliżsi przyjaciele. Dziś ten człowiek będzie naprawdę samotny.

Lloyd C. Douglas "Szata”