niedziela, 20 marca 2016

Niedziela Palmowa Męki Pańskiej

     Tu, na tej drodze, w ciżbie pielgrzymów, nikt się nie śmiał. Ten tłum zdawał się pełen napięcia, pasji i fanatyzmu; unosił się nad nim ochrypły pomruk, jakby każdy człowiek z osobna lamentował nad własną niedolą nie zważając na skargi sąsiada. Stężałe twarze miały wyraz niemal przerażającej powagi i dziwnej nabożnej żarliwości, która mogła lada chwila przerodzić się w niepohamowaną histerię. Twarze te, zbyt wyraziste, zeszpecone grymasem, fascynowały Demetriusza. Koryntczyk za skarby świata nie obnażyłby tak najgłębszych osobistych cierpień i pragnień przed obojętnym wzrokiem świadków, na miejscu publicznym. Żydzi najwidoczniej nie wstydzili się okazywać światu swoich najskrytszych uczuć. A wzbudził te uczucia — pomyślał Grek — sam widok świętego miasta.  
     Nagle — z jakiejś nie wiadomej Demetriuszowi przyczyny — dreszcz podniecenia przebiegł wśród tłumu. Jak gdyby ostry wiatr wzburzył gęsty, wezbrany potok żarliwych pielgrzymów. Mężczyźni odłączali się od rodzinnych grup ciskając toboły w ramiona i tak już obciążonych dzieci i pędzili naprzód ku czemuś, co ich z nieodpartą siłą pociągało. Gdzieś przed nimi ze wzmagającej się wrzawy wyłaniał się żywiołowy okrzyk, jedno słowo powtarzane wciąż na nowo jak magiczne zaklęcie wprawiające cały tłum w gorączkowy szał.  (…)  Demetriusz włączył się w nurt tłumu i pomknął z nim razem przepychając się naprzód, póki nie utknął w gęstszej jeszcze ciżbie, przez którą już nie mógł się przebić. Przyciśnięty do niego ramieniem stał obok i uśmiechał mu się prosto w twarz drugi Grek, starszy, ale niższy niż on. Po przekłutym płatku ucha łatwo można było w tym śmierdzącym potem człowieczku rozpoznać niewolnika; on zresztą też bez ceremonii przyjrzał się uszom Demetriusza i upewniwszy się, że ma do czynienia z równym sobie stanem młodzieńcem, zaśmiał się przyjaźnie. — Ateny — oznajmił, przedstawiając mu się w tej formie.
— Korynt — szorstko odpowiedział Demetriusz. 
— Wiesz, co się tu stało?
— Wrzeszczą coś o królu. Więcej nic nie zrozumiałem. 
— Znasz ich język?
— Trochę. Tylko tyle, ile mogłem się nauczyć przebywając w tym mieście kilka razy, bo mój pan, kupiec korzenny, co roku na święta żydowskie przywozi swój towar.   
— Jak ci się zdaje, może tam na przedzie tłumu jest ktoś, kto chce zostać ich królem?  
— Chyba tak. Wykrzykują też jakieś drugie słowo, którego nie znam: Mesjasz. Pewnie imię tego człowieka. Demetriusz mimo woli odwrócił się i wparł ramię w rozkołysany tłum przepychając się ku skrajowi gościńca, niezadowolony, że niepozorny rodak sunie krok w krok za nim. 
Ludzie bezczelnie łamali gałęzie palm w ciągnących się wzdłuż drogi ogrodach, jakby nie słyszeli gwałtownych protestów właścicieli.  
Demetriusz biegnąc w grupie tych roznamiętnionych niszczycieli dostał się wreszcie na czoło pochodu i przyłączył do niego. Wspiąwszy się na palce zobaczył nad falującym morzem głów człowieka, który był niewątpliwie ośrodkiem powszechnego zainteresowania: urodziwego młodego mężczyznę z nienakrytą głową o ciemnych włosach. Jechał z wolna na kudłatym białym ośle, a tłum rozstępował się tworząc wokół niego mały pusty krąg. 
Demetriusz od razu zrozumiał, że myśl obwołania tego człowieka królem zrodziła się w ciżbie żywiołowo i że ta scena nie była z góry zaplanowana. 
Wybraniec ludu nie przyozdobił się żadnymi insygniami monarszego dostojeństwa. Miał na sobie najzwyklejszy brunatny płaszcz, a garstka mężczyzn — z pewnością najbliższych przyjaciół, — którzy go otaczali i próbowali bronić przed naporem tłumu — składała się z ludzi odzianych skromnie jak tutejsi wieśniacy.   
Wrzawa była ogłuszająca. Roznamiętnionych patriotów ogarnęło szaleństwo, to wydawało się Grekowi oczywiste. Paulus wiernie opisał nastrój panujący wśród rzesz żydowskich podczas uroczystych świat obchodzonych na pamiątkę ucieczki z niewoli przed wieloma wiekami. Demetriusz zdołał znów odzyskać zachwianą równowagę i wspiął się na palce, aby raz jeszcze spojrzeć na człowieka, który w jakiś niepojęty sposób wzbudził w tłumie taki szał uwielbienia. 
Nie, nie wyglądał na przywódcę zdolnego podżegać tłum do zuchwałych czynów. Na jego twarzy nie malował się tryumf czy choćby zadowolenie z namiętnej owacji; nie odpowiedział na okrzyki, siedział na białym ośle jakby zasmucony tym wybuchem entuzjazmu. Można by myśleć, że wolałby tej przygody uniknąć.
— Widzisz go? — spytał mały Ateńczyk, który utknął o krok za Koryntczykiem w zbitej masie spoconych ludzkich ciał. Demetriusz nie odwracając się skinął głową. 
— Stary? — Nie... — odparł szczerze obojętnym tonem Demetriusz. 
— Jak wygląda? — wrzasnął zniecierpliwiony Ateńczyk. Demetriusz potrząsnął głową i ręką na znak, że nie wolno mu teraz przeszkadzać, zwłaszcza pytaniami, na które zbyt trudno odpowiedzieć. 
— Wygląda na króla? — krzyknął mały Grek parskając hałaśliwym śmiechem. Demetriusz nic nie odpowiedział. Parł naprzód wyszarpując ze ścisku poły płaszcza. Nurt ludzki, przedtem cisnący od tyłu, teraz niósł go z sobą tak, że znalazł się w samym sercu pochodu i mógł już sunąć brzegiem ciżby równając krok z powolnym stępem białego oślęcia. 
W wewnętrznym kręgu, wyraźnie odcinając się od rzeszy ludu, szło ze dwunastu mężczyzn, stanowiących jakby tajemną świtę człowieka jadącego na ośle. Zdawali się oszołomieni, jakby ich także ten wybuch zaskoczył. Wykrzykiwali wraz z innymi, ale z wahaniem; twarze ich wyrażały zdumienie i niepokój, może niepewność, czy ich czcigodny przyjaciel zdobędzie się na bohaterską postawę, jakiej po nim oczekiwano w tej niezwykłej chwili. 
Demetriusz nie miał już wątpliwości, że scena ta jest dziełem przypadku. Pamiętając drwiny centuriona Paulusa z uroczystych obchodów Paschy, Koryntczyk jasno pojmował, jak doszło do tego incydentu. Dumny, znękany biedą i niewolą lud, pielgrzymujący do swojej starożytnej świątyni, tylko czekał na jakiś choćby najlżejszy sygnał do buntowniczego zrywu przeciw drapieżnym ciemiężycielom. Wystarczyło, że ktoś krzyknął: „Mesjasz!" — a wszyscy, nie tracąc czasu na pytania, zerwali się do czynu. Wszystko to łatwo wytłumaczyć — myślał Demetriusz. — Ale ktokolwiek rozpętał tę burzę, jedno jest pewne, że sam bohater nie pochwala tego szaleństwa. 
Patrząc na Jego twarz Demetriusz miał wrażenie, że ten zagadkowy człowiek dźwiga brzemię troski cięższej nad ludzką miarę. Zmrużonymi oczyma spoglądał, jakby pogodzony z nieuchronną katastrofą, prosto przed siebie, ku Jerozolimie. Może rozważał w tak wielkim skupieniu inne swoje, donioślejsze zadania, niemające nic wspólnego z tą żałosną parodią koronacji i nawet nie słyszał otaczającego zgiełku. 
Demetriusz szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w oblicze młodego Żyda i pochłonęło ono całą jego uwagę tak, że wreszcie on również zapomniał o wrzaskach i zamęcie rozpętanym dokoła. Posuwał się z wolna, ledwie o cal za każdym krokiem, przechylony wstecz, by się bronić od naporu ciżby, i znalazł się bardzo blisko zamyślonego jeźdźca; gdyby wyciągnął ramię, mógłby go prawie dotknąć. Pochód trafił na jakąś przeszkodę i na chwilę zatrzymał się. 
Człowiek jadący na białym ośle wyprostował się, jak gdyby zbudzony nagle z marzeń, westchnął głęboko i powoli odwrócił głowę. Demetriusz z otwartymi ustami i bijącym mocno sercem wpatrywał się w Jego twarz. Zamyślone oczy przesunęły się po zgorączkowanej rzeszy z wyrazem tkliwej litości dla bezradnych ofiar przemocy, które spodziewały się od niego ratunku.   
Wszyscy krzyczeli — wszyscy z wyjątkiem Koryntczyka, bo jemu gardło zaschło i nie mógłby dobyć głosu, choćby chciał. Ale nie był do tego skłonny, przeciwnie, pragnął, żeby wszyscy nareszcie ucichli. Chwila i miejsce zdawały mu się niestosowne do wrzasków. Powinna tu panować cisza. To nie był człowiek, którego się godzi czcić albo wzywać krzykiem. Cisza! Ta chwila zasługiwała na ciszę. Zamyślone oczy wodząc po tłumie zatrzymały się teraz na oszołomionej, napiętej twarzy Demetriusza. Może dlatego — tłumaczył sobie koryncki niewolnik, — że on jeden wśród histerycznej wrzawy nie krzyczał. Wyróżnił się tym milczeniem. 

Oczy zdawały się oceniać go z wielkim spokojem. Nie rozszerzyły się i nie uśmiechnęły, lecz Demetriusz poczuł się w niepojęty sposób uchwycony przez jakąś siłę, która niemal fizycznie nim zawładnęła. W spojrzeniu tym było coś więcej niż współczucie; jakaś bardziej przyjazna i żywa troska; moc przywracająca porządek, przekreślająca niewolnictwo, nędzę, wszystkie cierpienia. Demetriusza przeniknął żar niezwykłego braterstwa. Ślepy od łez przepchnął się na skraj drogi. 

Nieokrzesany Ateńczyk, którego rozpierała ciekawość, zasypał go natarczywymi pytaniami. —Widziałeś? Widziałeś go z bliska? Demetriusz skinął głową i zawrócił, chcąc wrócić do swoich zaniedbanych na tak długą chwilę obowiązków. 
— Obłąkany? — pytał Ateńczyk człapiąc za nim. — Nie. 
— Król? — Nie — szepnął trzeźwo Demetriusz — nie król. 
— Więc co? — nalegał Ateńczyk, już urażony małomównością rodaka. — Nie wiem — szepnął Demetriusz w zamyśleniu. — Ale to ktoś ważniejszy od króla. 
(…)
  Demetriusz nie mógł zapomnieć błagalnego spojrzenia, które skrzyżowało się z jego wzrokiem na gościńcu pod miastem. Później wiele godzin rozmyślał o tych dziwnych oczach starając się określić ich wyraz i doszedł do wniosku, że główną cechą wyróżniającą człowieka, którego tłum nazywał królem, było osamotnienie. 
Garstka mężczyzn, którzy go otaczali i bronili przed naporem ciżby, niewątpliwie doznała zawodu. Demetriusz nie rozumiał, czego oczekiwali wrzeszczący fanatycy od tego młodego Żyda, ale wiedział, że popełniali jakiś gruby błąd. To po prostu biło w oczy. Niepojęte, że ci ludzie tego nie widzieli. 
Nalegali, żeby prowadził ich do jakiegoś celu, który go wcale nie interesował. To był człowiek samotny. Oczy jego szukały przyjaciela, zdolnego go zrozumieć. Samotność niezwykłego młodego Żyda w jakiś sposób wiązała się z samotnością Demetriusza. Jak gdyby mówił: „Wszyscy moglibyście coś poprawić w tym nieszczęśliwym świecie, gdybyście chcieli, ale nie chcecie".



Lloyd C. Douglas "Szata”