niedziela, 27 marca 2016
piątek, 25 marca 2016
Wielki Piątek Męki Pańskiej (3)
Demetriusz
umyślnie wyruszył dość późno, a w dodatku z trudem dopytał się o drogę na
miejsce straceń — było to pole na krańcach miasta, gdzie wyrzucano odpadki —
liczył więc, że nie będzie świadkiem pierwszego etapu egzekucji. Wiedział, że
jest już późno, ale wlókł się noga za nogą. Ogarnęło go dziwne przygnębienie,
jakiego nie zaznał od dnia, kiedy wzięto go w niewolę. Z biegiem lat rany od
kajdan zagoiły się na przegubach jego rąk, a przyzwoite traktowanie w domu
senatora Gallio znacznie przyczyniło się do ukojenia serca; tego dnia jednak
wydawało mu się, że na całym świecie nie ma miejsca dla cywilizowanego
człowieka. Wszystkie ludzkie instytucje skaziło kłamstwo. Sądy są przekupne.
Nie ma sprawiedliwości. Władców, wielkich czy małych, można zjednać pieniędzmi.
Nawet w świątyniach lęgnie się oszustwo. Na długiej liście rzekomych
autorytetów, roszczących sobie prawo do ludzkiego szacunku i czci, nie znajdzie
się ani jednego, który by nie zasługiwał na pogardę uczciwego człowieka.
Zwykle
miał chód sprężysty i stawiał długie kroki, ale teraz marudził na brudnych
ulicach jak nędzny włóczęga bez nadziei i bez celu. Chwilami wzburzone myśli
domagały się ujścia i Demetriusz musiał panować nad sobą, żeby głośno nie
złorzeczyć sędziom i trybunałom, królom i kolegiom kapłańskim na całym tym
przewrotnym świecie. Patriotyzm! Jakże poeci i śpiewacy lubią deklamować o
zaszczycie przelewania krwi za ojczyznę! Może ich także przekupiono? Kto wie,
czy staremu Horacemu August nie przysłał nowego płaszcza i beczki wina, żeby
dodać mu natchnienia, gdy układał odę: „Słodko jest i chwalebnie umrzeć za ojczyznę".
Niedorzeczne! Czy człowiek zdrowy na umyśle może dopatrzeć się radości i chluby
w poświęceniu własnego życia dla zbawienia świata?
Nie warto żyć na tym
świecie, a tym bardziej nie warto za niego umierać. I nigdy nie będzie lepiej.
Szalony Galilejczyk tak uniósł się gniewem widząc skalaną świątynię, że
zaprotestował żywiołowo bezsilnym gestem. Z pewnością na dwudziestu ludzi
dziewiętnastu w tym jałowym, uciemiężonym, zabiedzonym kraju przyklasnęłoby w
duchu odwadze tego biedaka, ale w godzinie próby wszyscy ci ujarzmieni i
znękani opuścili Go, pozwolili, by stanął sam — bez jednego bodaj przyjaciela —
przed oficjalnymi przedstawicielami szalbierczej świątyni i szalbierczego
Imperium.
Wierność? Któż by dbał o wierność? Niech każdy pilnuje tylko własnych
interesów i własnej skóry, jak potrafi najlepiej. Czy jest sens w lojalnym
trwaniu u boku pana, który na przemian to okazuje niewolnikowi zaufanie, to
znów go upokarza? Czy naprawdę straciłby jakąś cząstkę szacunku dla siebie,
gdyby opuścił tego rzymskiego patrycjusza? Stąd nietrudno dostać się do
Damaszku.
Czarny to był dzień dla Demetriusza. Nawet niebo zasnuło się
posępnymi ołowianymi chmurami. Rankiem słońce świeciło jasno, ale w ciągu
ostatniej godziny dziwny, prawie złowieszczy mrok gęstniał coraz bardziej. Zbliżając
się do pola złej sławy, które łatwo było rozpoznać z daleka, bo słup cuchnącego
dymu ze spalonych odpadków wzbijał się nad nim.
Demetriusz spotykał co chwila mężczyzn
spieszących z powrotem do miasta. Ludzie ci, przeważnie dobrze odżywieni,
dostatnio ubrani, nadęci i pogrążeni w myślach, średniego wieku lub starsi,
szli pojedynczo; widocznie każdy sam wybrał się na miejsce straceń. Demetriusz
podejrzewał, że są to właśnie ludzie odpowiedzialni za popełnioną tego dnia
zbrodnię. Przekonali się na własne oczy, że publiczne morderstwo zostało
rzeczywiście dokonane, i teraz mogą wrócić do swoich banków czy kramów.
Niejeden z pewnością pójdzie do świątyni i będzie klepał modlitwy.
Grek minął
ostatnią z wielu rozproszonych grup lepianek i zobaczył przed sobą odrażające,
zasypane śmieciami pole. Zdziwił się, że tyle tutaj wywieziono odpadków, skoro
ulice w mieście wyglądają, jakby nikt nigdy nie próbował ich sprzątać. Wąska,
stosunkowo czysta ścieżka prowadziła ku małemu pagórkowi, którego, jak się
zdawało, strzegli żołnierze. Demetriusz przystanął i patrzał.
Na zielonym
pagórku wznosiły się rzędem trzy krzyże. Czyżby w ostatniej chwili postanowiono
razem z Galilejczykiem stracić dwóch jego przyjaciół? A może ci dwaj,
zrozpaczeni grożącą ich przywódcy torturą, próbowali Go bronić? Nie, to
nieprawdopodobne, nie byli to ludzie tego pokroju; nie odważyłby się też na to
nikt z tłumu, który składał Jezusowi krzykliwe hołdy na gościńcu, ani z
gromady, która tego ranka cisnęła się przed pretorią.
Zmuszając oporne nogi do
ruchu, Koryntczyk zbliżył się na jakieś dwieście kroków od straszliwej sceny. Potem
się zatrzymał. Dwaj nieznajomi skazańcy wili się w męce na swoich krzyżach.
Samotny człowiek na środkowym krzyżu był nieruchomy jak posąg. Głowa zwisała na
piersi. Może już nie żył albo przynajmniej stracił przytomność. Demetriusz
życzył mu tego z całego serca. Długo tak stał wpatrzony w tragiczne widowisko.
Gorący gniew, który go przedtem niemal dławił, ochłódł teraz.
Samotny człowiek
zmarnował życie. Niczego nie osiągnął swoją szaleńczą odwagą. W dalszym ciągu
świątynia będzie oszukiwała ubogich wieśniaków przynoszących na ofiary
jagnięta. Herod będzie poniewierał biedakami i karał ich chłostą, jeśli wejdą w
drogę bogaczom. Kajfasz będzie potępiał jako bluźnierców tych, którzy nie chcą,
aby bogów wynoszono na targowisko. Piłat będzie sankcjonował niesprawiedliwość
i umywał brudne ręce w srebrnej misie.
Samotny człowiek drogo zapłacił za swoją
krótką i bezowocną wojnę ze złem. A jednak przemawiał i działał. Jutro nikt nie
będzie pamiętał, że oddał wszystko — własne życie — za dobrą sprawę. Ale może
lepiej jest umrzeć niż żyć na świecie, gdzie takie zbrodnie są możliwe.
Demetriusz także poczuł się samotny. Nie zastał tu takiego tłumu, jak się
spodziewał. Ludzie zachowywali się spokojnie, może dlatego, że między nimi
stali legioniści. Z postawy żołnierzy, niedbale podpierających się włóczniami,
było oczywiste, że dotychczas nie doszło do żadnych zamieszek i nie
przewidywano ich w ogóle.
Demetriusz
posunął się bliżej jeszcze i włączył w ostatni rząd kręgu widzów. Nie dostrzegł
wśród nich bogaczy, którzy rano wypełniali taras insuli. Tu zgromadzili się
ludzie ubogo odziani. Wielu płakało. Kilka kobiet spowitych w grube zasłony
stało razem w pozach cichego bezgranicznego żalu. Pod krzyżami zostawiono
szeroki pusty krąg.
Przepychał się z wolna naprzód, niekiedy wspinając się na palce
i wypatrując Marcellusa. Zatrzymał się obok legionisty, który poznając go
skinął mu głową i na wyszeptane pytanie odpowiedział, że komendant wraz z
innymi oficerami znajduje się na drugim zboczu pagórka, za krzyżami.
—Przyniosłem
mu trochę wody — wyjaśnił Demetriusz pokazując dzbanek.
Żołnierz w szerokim
uśmiechu odsłonił szczerbate zęby. —
Chyba do umycia rąk — powiedział. — Oni tu dzisiaj nie wodę piją. Prokurator
przysłał im cały bukłak wina.
— Czy ten człowiek już umarł? — spytał
Demetriusz.
— Nie. Przed chwilą coś mówił.
— Co?
— Powiedział: „Pragnę".
—
Dali mu wody?
— Nie. Podali mu gąbkę
zmoczoną w occie zmieszanym z jakimś balsamem, ale nie chciał tego pić.
Nie
wiem, za co go skazano, ale na
pewno nie jest
tchórzem. — Legionista przestąpił z nogi na nogę,
popatrzył w niebo i stwierdził, że zanosi
się na burzę,
a potem przesunął się
w tłumie ku przodowi. Demetriusz nie spojrzał już na
samotnego skazańca. Cofnął się na otwartą przestrzeń i okrążając z dala krzyże
przeszedł na drugą stronę pagórka. Marcellus, Paulus i kilku innych oficerów na
pół leżeli w trawie; niedbale potrząsany skórzany kubek na kości przechodził z
rąk do rąk. W pierwszej chwili Demetriusz oburzył się na ten widok. Ta brutalna
nieczułość była czymś zupełnie u Marcellusa nienaturalnym. Przyzwoity człowiek
musiał być bardzo pijany, żeby w tych okolicznościach zabawiać się z
manifestacyjną, arogancką beztroską.
Demetriusz osądził jednak, że skoro już tutaj przyszedł, wypada mu
zapytać, czy nie mógłby w jakiś sposób usłużyć swojemu panu. Zbliżył się do
grupki oficerów. Po chwili Marcellus podniósł tępe spojrzenie na Koryntczyka i
przywołał go skinieniem ręki. Inni ledwie zerknęli na niego i zaraz wrócili do
gry.
— Czy masz mi coś do zameldowania? — spytał ochryple Marcellus.
—
Przyniosłem ci trochę wody, panie.
— Dobrze. Postaw dzbanek. Napiję się potem.
— Właśnie na niego wypadła kolej, więc
leniwie potrząsnął kubkiem i wyrzucił kości.
— Ależ
masz dzisiaj szczęście!
— mruknął Paulus.
— Ograłeś mnie do szczętu. — Przeciągnął się i zaplótł palce na karku. —
Demetriuszu — powiedział wskazując skinieniem głowy brunatny kłąb tkaniny
leżący opodal środkowego krzyża. — Przynieś to, chciałbym obejrzeć z bliska.
Demetriusz
podniósł szatę i podał ją centurionowi. Paulus zaczął ją oglądać jakby od
niechcenia. — Wcale niezła — stwierdził
rozpościerając szatę w wyciągniętych rękach. — Utkana na tutejszą modłę,
ufarbowana w soku orzechów. Jemu nie będzie już potrzebna. Wezmę ją sobie, jeśli
nie masz nic przeciwko temu, szlachetny trybunie.
— Z jakiej racji? — spytał chłodno Marcellus.
— Skoro jest coś warta, losujmy — dodał wręczając Paulusowi kubek. — Dostanie
ją ten, kto będzie miał najwięcej punktów. Zaczynaj!
Gdzieś od północy dobiegł
cichy grzmot i język ognia liznął nagle czarne chmury. Paulus wyrzucił dwie
trójki i z niepokojem popatrzył na niebo.
— Nietrudno będzie cię pobić —
zauważył siedzący obok niego Winicjusz i wytrząsnął z kubka piątkę i czwórkę.
Kubek obiegł wkoło i nikomu nie udało się przewyższyć Winicjusza, dopóki nie
przyszła kolej na Marcellusa. — Dwie szóstki! — wykrzyknął.
— Demetriuszu, weź
szatę i pilnuj jej! Paulus oddał zdobycz Koryntczykowi.
— Czy mam tutaj czekać na ciebie, panie? —
spytał Demetriusz.
— Nie, tu już nie ma
dla ciebie nic do roboty. Wracaj do insuli. Zacznij pakować rzeczy. Chciałbym
jutro jak najwcześniej ruszyć w drogę. — Marcellus spojrzał na niebo. — A ty, Paulusie,
skocz na drugą stronę i dowiedz się, jaka jest sytuacja. Nadciąga wielka burza.
— Dźwignął się ciężko, chwiał się na nogach. Demetriusz chętnie by go wziął pod
ramię i podtrzymał, ale wiedział, że młody trybun byłby urażony taką pomocą. Koryntczyk
już ochłonął z oburzenia. Zrozumiał, że Marcellus upił się, ponieważ na trzeźwo
nie zniósłby tej haniebnej funkcji.
Nagle ogłuszył ich huk pioruna i ziemia
zadrżała pod ich stopami. Marcellus, żeby nie upaść, chwycił się środkowego
krzyża. Odzyskał równowagę, ale na ręku miał krew. Otarł ją o tunikę.
Grubas w
bogatym czarnym płaszczu wysunął się z tłumu i z grubiańską arogancją zwrócił
się do młodego trybuna:
— Poskrom tych ludzi! — krzyknął gniewnie. —
Gadają, że ta burza to kara niebios!
W tym momencie znowu rozległ się trzask
pioruna.
— Może mają słuszność — odkrzyknął bez namysłu Marcellus.
Grubas
pogroził mu pięścią.— Do ciebie należy utrzymanie tutaj porządku — wrzasnął.
—
Czy chcesz, żebym uciszył burzę? — spytał Marcellus.
— Ucisz
bluźnierców! Oni krzyczą,
że Galilejczyk jest Synem Bożym.
— Może jest rzeczywiście — odparł Marcellus. — Ty przecież tego nie możesz wiedzieć. —
Ręką macał rękojeść miecza.
Grubas cofnął się co prędzej, mrucząc, że poskarży
się prokuratorowi.
Okrążając pagórek
Demetriusz zatrzymał się, żeby ostatni raz spojrzeć na samotnego człowieka
przybitego do środkowego krzyża. Jezus miał teraz głowę podniesioną i patrzył w
czarne niebo. Nieoczekiwanie zawołał coś donośnym głosem, jak gdyby wzywał na
pomoc dalekiego przyjaciela. Ubogo
odziany brodaty mężczyzna średniego wieku, niewątpliwie jeden z przyjaciół Galilejczyka,
wybiegł z gromady widzów i schodził po stoku płacząc głośno w niepohamowanym
wybuchu rozpaczy. Demetriusz złapał go za rękaw, gdy się mijali. — Co on wołał? — spytał. Ale tamten wyrwał mu się i pobiegł dalej szlochając i zawodząc w
niezrozumiałym języku.
Konający
Galilejczyk spoglądał teraz w dół na zebrany pod krzyżem tłum. Wargi jego
poruszały się, oczyma wodził po gromadzie ludzkiej z takim samym wyrazem
bolesnej troski, z jakim na gościńcu patrzył na ciżbę obwołującą go hałaśliwie
swoim królem.
Znów huknął piorun. Mrok wkoło zgęstniał.
Demetriusz zwinął szatę i wsunął pod tunikę
przyciskając do piersi. Dotknięcie miękkiej tkaniny sprawiało mu ulgę, czuł się
mniej przygnębiony. Przyszło mu na myśl, że może Marcellus pozwoli mu tę szatę zatrzymać.
Pragnął mieć coś, co przedtem należało do tego odważnego człowieka. Szanowałby
tę suknię jak bezcenne dziedzictwo. Żałował, że nie było mu dane poznać bliżej
Galilejczyka, zrozumieć istotnego sensu jego postawy. Ale jeśli za późno już,
aby zawrzeć z nim przyjaźń, dobrze byłoby przynajmniej zachować tę
pamiątkę. Odwrócił się i z wilgotnymi
od łez oczyma zaczął schodzić ze wzgórza. Obejrzał się raz jeszcze przez ramię,
ale ciemności już pochłonęły pagórek i krzyże.
Nim znalazł się wśród ulic miasta, noc zapadła nad Jerozolimą, chociaż
do wieczora było jeszcze dość daleko. W oknach błyszczały już kaganki,
przechodnie poruszali się ostrożnie, przyświecając sobie łuczywami, i
nawoływali się wzajem lękliwie.
Demetriusz nie rozumiał słów, ale w głosach
dźwięczał strach; domyślał się, że nie pojmują przyczyny niezwykłych ciemności.
Koryntczyk także nad tym się zastanawiał, lecz bez trwogi czy przygnębienia.
Uczucie, że jest sam, nikomu niepotrzebny, w nieprzyjaznym świecie, zniknęło.
Nie był już teraz osamotniony. Tulił do piersi szatę, jakby ona w jakiś
niewytłumaczalny sposób zawierała balsam kojący zbolałe serce.
(…)
Marcellus
wrócił oszołomiony, pijany i bardzo zmęczony. Odpiął pas, rzucił go
Demetriuszowi i osunął się na krzesło.
—Podaj mi wino — rozkazał. Demetriusz spełnił polecenie, a gdy trybun
pił, przyklęknął u jego nóg i rozsznurował mu zakurzone sandały.
—Zimna kąpiel
dobrze ci zrobi, panie — doradził.
Marcellus z trudem otworzył ciężkie powieki
i z zainteresowaniem obserwował swojego niewolnika.
— Byłeś tam? — spytał ochryple. — O tak,
przypominam sobie, byłeś. Przyniosłeś dzban z wodą.
— A stamtąd
przyniosłem Jego szatę
— dopowiedział Demetriusz.
Marcellus niezgrabnie przesunął dłonią po
czole i wzruszył ramieniem, jakby chcąc z siebie strząsnąć okropne wspomnienia.
— Pójdziesz, panie, na ucztę? — spytał Demetriusz.
— Muszę! — jęknął Marcellus. — Inaczej
oficerowie wyśmieliby mnie. W Minoi służą twardzi ludzie. Tamci drwiliby, że
komendant Minoi mdleje na widok krwi, nie mogę do tego dopuścić.
— Słusznie,
panie — przyznał
Demetriusz. — Zimny natrysk i masaż postawią cię na
nogi. Przygotowałem już czystą tunikę i
togę.
— Dobrze — wybełkotał Marcellus. —
Nigdy w życiu nie czułem się
taki brudny, jak
dzisiaj. Och! A
to co? — zdziwił się trafiając
palcami na wilgotną plamę ciemniejącą na
rąbku jego tuniki.
— Krew! — Mruknął.
— Wielkie Cesarstwo Rzymskie żąda wielkich czynów! Zwycięża w krwawych
bitwach. Pijacki monolog przekształcił się w bezsensowny bełkot. Głowa
Marcellusa opadała coraz niżej na pierś.
Demetriusz rozluźnił tunikę, umoczył
ręcznik w zimnej wodzie i energicznie przyłożył kompres na obrzmiałą twarz i
pulsujące gardło swojego pana.
—Wstawaj, szlachetny trybunie — rozkazał
dźwigając go z krzesła. — Musisz dzisiaj stoczyć jeszcze jedną bitwę. Potem będziesz
mógł spać.
Marcellus podniósł się z wolna, ale opierał się ciężko obiema rękami
o ramiona niewolnika, gdy ten ściągał z niego wybrudzoną odzież. — Brudny
jestem — mamrotał do siebie — brudny z wierzchu i w środku. Brudny i
zawstydzony. Rozumiesz, Demetriuszu? Brudny i zawstydzony.
— Wykonałeś tylko
rozkaz — pocieszał go Demetriusz.
—
Byłeś tam? — spytał Marcellus z wysiłkiem skupiając na nim błędny wzrok.
—
Byłem. Bardzo przykra sprawa.
— Co myślisz o Nim?
— Odważny człowiek. Szkoda, że właśnie ty, szlachetny trybunie,
musiałeś to zrobić.
— Drugi raz nie
zrobiłbym — wojowniczo
oświadczył Marcellus — choćby mi nie wiem kto rozkazywał. Byłeś tam, kiedy
prosił swojego Boga, żeby nam przebaczył?
— Nie. Zresztą i tak nie zrozumiałbym, nie
znam tutejszego języka.
— Ja też, ale ktoś mi przetłumaczył. Patrzał wprost na mnie, kiedy to
powiedział. Boję się, że trudno mi będzie zapomnieć Jego
spojrzenie.
Demetriusz objął go ramieniem i podtrzymał. Po raz pierwszy w
oczach swojego pana zobaczył łzy.
(…)
— Nic
nie jesz, szlachetny legacie — powiedział Piłat. — Jeśli te dania ci nie
smakują, każę podać inne.
— Dziękuję, nie jestem głodny — odparł Marcellus.
—
Może to dzisiejsze zadanie służbowe odebrało ci apetyt? — spytał Piłat.
Na twarzy Marcellusa pojawił
się gorzki grymas. — Rzeczywiście,
mogłoby to każdemu zepsuć apetyt — powiedział.
— No tak, bardzo przykra
historia — zgodził się Piłat. — Ubolewam, że byłem zmuszony do wydania tego
rozkazu.
— Zmuszony? — Marcellus poderwał się i zuchwale zajrzał w twarz
prokuratora. — Ten człowiek nie był winny żadnej zbrodni, sam to stwierdziłeś,
prokuratorze.
Piłat, dotknięty impertynencją gościa, zmarszczył brwi.
— Czy to znaczy, że legat z Minoi kwestionuje
sprawiedliwość sądowego wyroku?
— Tak! —
szorstko odparł Marcellus. — Sprawiedliwość? Nikt lepiej od ciebie nie wie, że
Galilejczyk został osądzony niesprawiedliwie.
Lloyd C.
Douglas "Szata”
Wielki Piątek Męki Pańskiej (2)
Szkoda,
żeś nie był tu wczoraj wieczorem. Mieliśmy sensację. Aresztowano tego Nazareńczyka.
Złapali go w starym ogrodzie oliwnym.
— Nazarenczyka? Nic o tym nie słyszałem.
A cóż on takiego zrobił? — bez zainteresowania spytał Demetriusz.
— Jakże!
Przecież to ten sam człowiek, którego widzieliśmy jadącego na białym oślęciu,
pamiętasz? Demetriusz ożywił się natychmiast i zasypał Ateńczyka pytaniami.
Zenos był rad, że może mu udzielić mnóstwa nowin.
Patrole z insuli szukały tego
Jezusa już od niedzielnego południa. Wreszcie poprzedniego wieczora znaleźli
go, ujęli i wraz z garstką jego przyjaciół sprowadzili do miasta.
— Co On
takiego zrobił? — niecierpliwie dopytywał się Demetriusz.
— Aresztowali go za
podburzanie ludu i za to, że chciał ogłosić się królem. Popygos mówi, że skażą
go za zdradę stanu i że to się dla niego źle skończy.
— Zdrada stanu! —
wykrzyknął gorąco Demetriusz. — Co za bzdura! Ten człowiek wcale nie chciał
obalić panującego ustroju! Ani żadnego innego! Zdrada? Oni chyba wszyscy oszaleli!
— Mylisz się, wcale nie oszaleli — zaprotestował Zenos. — Starszyzna rządząca w
świątyni musiała pozbyć się go jakimś sposobem, inaczej popsułby im interesy.
Czy nie słyszałeś, co zrobił tego właśnie dnia, kiedy go widzieliśmy na
gościńcu?
— Nic nie słyszałem. Co się stało?
— Stało się, i to coś
nadzwyczajnego. Wiesz, w świątyni Żydzi składają ofiary. Kupują zwierzęta na
całopalenie; mnóstwo z tego zamieszania i smrodu, ale podobno ich Bóg to lubi. Dlatego
w przedsionku, czy jak tam oni tę część świątyni nazywają, gromadzi się mnóstwo
zwierząt i ptaków na sprzedaż, ludzie przynoszą pieniądze, a bankierzy
usadowieni tuż przy wejściu zmieniają je na monety przyjmowane w świątyni. Słyszałem,
że robią świetne interesy! — zaśmiał się głośno Zenos.
— Czy rzeczywiście
handlują zwierzętami we wnętrzu tej pięknej świątyni? — z niedowierzaniem
spytał Demetriusz.
— A tak, pod marmurowymi arkadami dziedzińca! — odparł Zenos
z namaszczeniem kiwając głową.
— Na posadzce z przepięknej mozaiki. Nie
widziałem nigdzie, nawet w Atenach, wspanialszej mozaiki niż na suficie i
ścianach jerozolimskiej świątyni. I tam spędzają cielęta, owce, rozstawiają
klatki z gołębiami. Możesz sobie wyobrazić, jak to wygląda i jak cuchnie!
Wchodzisz i od razu smród ci dech zapiera.
Ten Jezus przywędrował z daleka,
podobno skądś z Galilei, wszedł do świątyni i oburzył się na ten widok.
Powiedział, że to nie jest miejsce na targowisko bydlęce. Musiał też poznać się
na złodziejstwach bankierów, bo ich także stamtąd wypędził.
— Jakże to możliwe?
— z powątpiewaniem spytał Demetriusz.
Zenos roześmiał się serdecznie ze
zdumienia rodaka.
— Tak! Trudno uwierzyć, bo nie wygląda na człowieka zdolnego
do takich śmiałych czynów, ale to fakt, że chwycił bicz i smagał nim wkoło
rozpędzając przekupniów. — Zenos raz za razem machnął ręką, jakby strzelał z
wyimaginowanego bicza. — Zachował się tak, jakby był właścicielem całego tego
gmachu. Ciach, mach, i tamci uciekli. Musiał to być nie lada widok! Cielaki,
owce, kapłani i bankierzy — wszyscy wzięli nogi za pas, a od gołębi i pierza aż
się kotłowało w powietrzu. Jezus poprzewracał też stoły bankierów. Szekle,
drachmy, denary, monety duże i drobne, cenne i fałszywe, rozsypały się po
posadzce. Tłum pielgrzymów rzucił się je zbierać na czworakach, wyrywając sobie
nawzajem łupy. Co za scena! Nie mogę odżałować, że tego nie widziałem. — Zenos
obejrzał się za siebie i szepnął: — Idzie mój stary. Wściekły dzisiaj, bo
najlepsi jego klienci zamiast kupować korzenie zajmują się sprawą Jezusa.
Płachta
u wejścia do największego namiotu rozsunęła się i wyszedł z niego brzuchaty
Grek z siwiejącą brodą i szpakowatymi włosami. Demetriusz od dawna nie widział
osoby tak barbarzyńsko obwieszonej klejnotami. Kupiec miał na szyi ciężkie,
sięgające do pasa srebrne łańcuchy, na palcach mnóstwo pierścieni, na rękach i
nogach bransolety, w uszach kolczyki. Przystanął i zmierzył Demetriusza
wzrokiem.
— Koryntczyk — wyjaśnił wskazując nowego przyjaciela Zenos. —
Poznaliśmy się na gościńcu.
— Widzę, że chodzisz w rzymskiej tunice — gniewnie zauważył
Popygos.
— Mój pan jest komendantem fortu w Minoi — odparł grzecznie
Demetriusz.
— Rzymianie lepiej by zrobili zostawiając Żydom ich kłótnie do
załatwienia — powiedział Popygos. — Dzisiaj w Jerozolimie, kto ma choć ze dwa
szekle w sakiewce, zaprzątnięty jest sprawą tego Nazareńczyka. A ponieważ
wtrąciły się do niej władze rzymskie, historia nie skończy się do wieczora.
Jutro zaś mamy sabat.
— A w sabat Żydzi nie handlują — stwierdził Demetriusz, byle
coś powiedzieć.
Stary Popygos w zamyśleniu głaskał brodę. — Od dwudziestu
trzech lat przyjeżdżam zawsze na to święto do Jerozolimy — rzekł wreszcie — i
nigdy jeszcze nie sprzedałem tak mało towarów jak tym razem. Z każdym rokiem jest gorzej.
W tygodniu
Paschy z reguły wybuchają jakieś zamieszki, które odciągają moich klientów od
handlu, przeszkadzają im w kupowaniu goździków i cynamonu. — Popygos odwrócił
do góry dnem łozinowy kosz i usiadł na nim dzwoniąc łańcuchami. — Pamiętam
czasy — ciągnął dalej — kiedy nie było takich awantur. Weźmy na przykład ten
wypadek w świątyni, który zdarzył się w zeszłą niedzielę. Jeszcze kilka lat
temu wszystko odbywało się spokojnie. Wieśniacy przychodzili do Jerozolimy
święcić Paschę i trochę pohandlować. Najbiedniejsi przynosili gołębie w
klatkach, a kogo było stać, przyprowadzał cielaka albo owcę na ofiarę do
świątyni. Kapłani spalali ofiarowane ptaki czy zwierzęta, w każdym razie tak
opowiadali i chyba nie kłamali, sądząc ze smrodu, który się dokoła unosił.
Potem gospodarze świątyni zmądrzeli. Przyprowadzone przez wieśniaka jagnię
kapłani badali skrupulatnie i znajdowali zawsze jakąś brodawkę na brzuchu albo
inną skazę. Jagnię nie nadawało się na ofiarę. Proponowali więc wieśniakowi, że
zamienią jego zwierzę na inne, lepsze, byle dopłacił gotówką różnicę wartości.
Oczywiście to rzekomo skażone jagnię sprzedawali następnemu pielgrzymowi.
—
Niezbyt uczciwe interesy — powiedział Demetriusz. — Nic dziwnego, że oburzyło
to Nazareńczyka.
— Nic dobrego z tego nie wyniknie — wycedził przez zęby Popygos
— a on sam na tym najgorzej wyjdzie. —
Co z Nim zrobią? — zastanawiał się Demetriusz. — Wtrącą Go do więzienia?
— Żeby
tylko tyle! Jak mi wiadomo, zawlekli go wczoraj wieczorem do domu arcykapłana
Kajfasza, żeby go sądził za wzniecenie rozruchów w świątyni. Oskarżyli go o skalanie świętego przybytku! —
zaśmiał się szyderczo Popygos. — Jakby ktoś mógł gorzej skalać świątynię,
zamienioną w oborę. Oczywiście znaleźli dość popleczników, żeby go skazać, więc
pobiegli całą gromadą do insuli, wyciągnęli Piłata z łóżka, żeby rozpatrzył
sprawę. Piłat im powiedział, że jeśli to jedna z wielu burd w świątyni, niech
sami między sobą dojdą do ładu. Ale starzy bogacze żydowscy nie dali
prokuratorowi wymigać się tak łatwo. Oświadczyli, że Jezus chciał zostać
królem. Piłat, rozumie się, nie traktował tego poważnie. Doradził im, żeby go
ukarali chłostą i odesłali do domu.
— I wychłostali Go? — spytał ze zgrozą
Demetriusz.
— Wychłostali. Nawet dość okrutnie. Wtedy ktoś w tłumie wrzasnął:
„Śmierć Galilejczykowi!" Piłat usłyszał to i oznajmił: „Jeśli jest
Galilejczykiem, zaprowadźcie go do Heroda. Galilea należy do jego
jurysdykcji".
— Zaprowadzili Go do Heroda?
— Tak. Herod zabawił się dręczeniem go,
wiedząc, że w ten sposób przypodoba się starszyźnie ze świątyni i bankierom. Kazał
żołnierzom, żeby raz jeszcze wychłostali Jezusa i ubrali w jakiś stary purpurowy
płaszcz niby królewski, a potem składali mu szydercze hołdy. Kilku pijanych
drabów uwiło wieniec z cierni i wtłoczyło go zamiast korony na głowę Jezusa.
Ale bogacze żydowscy nie zadowolili się tym. Żądali dla Jezusa kary śmierci...
—
Śmierci! — krzyknął Demetriusz.
— Tak. Wiedzą też, że wyrok śmierci może wydać
tylko Piłat. Wrócili więc znowu do insuli.
(…)
Demetriusz wracał do insuli niemal biegiem i już z daleka dostrzegł
tłum przed wejściem do pretorium. Wbiegł po stopniach i zatrzymał się na skraju
zbitej gromady, obrzucany nieprzyjaznym wzrokiem przez bogatych Żydów, wśród
których się znalazł. Biedaków tam nie było. Prokurator stał na odgrodzonym
kolumnami krużganku mając u boku oddział pałacowej gwardii. Na najwyższym z
trzech wyłożonych płytami tarasów czuwała wyciągnięta w czterech szeregach
kompania legionistów, wyprężonych na baczność. Przed nimi stał samotnie
więzień. Pytania i odpowiedzi krzyżowały się w języku niezrozumiałym dla Demetriusza.
Domyślił się, że to aramejski, bo tego języka używał krzykliwy tłum na
gościńcu.
Demetriusz przesunął się jak najdalej w prawo, skąd mógł widzieć
profil samotnego Galilejczyka. Miał na głowie cierniową koronę, o której
wspomniał Popygos. Krew spływała strużkami na twarz. Ściągnięto Mu z ramion
płaszcz i widać było na obnażonych plecach sine pręgi od biczowania. Niektóre
krwawiły. Zdawało się jednak, że nie jest świadomy ran ani obelg. Prokurator
zadawał pytania spokojnie, a więzień odpowiadał z nie mniejszym spokojem, z
szacunkiem, lecz tonem bardzo pewnym. Od czasu do czasu szmer protestów przebiegał
przez tłum, w którym ludzie posępnie, zerkając spode łba, z otwartymi ustami
chciwie słuchali zeznań oskarżonego. Demetriusz z takim skupieniem wpatrywał
się w Jego twarz, że prawie nie zwracał uwagi na nic wokoło.
(…)
Prokurator teraz mówił coś podniesionym
głosem. Tłum przyjął jego słowa zgodnym, krótkim pomrukiem gniewu. Demetriusz
przepchnął się do przodu, żeby lepiej widzieć Piłata. Wreszcie dostrzegł
Marcellusa wśród innych legatów po lewej ręce prokuratora. Młody trybun zapewne
nie miał pojęcia, o co chodzi w tej rozprawie, chyba że znalazł się przy nim
ktoś, kto podjął się roli tłumacza. Demetriusz umiał rozpoznawać nastrój
swojego pana z najlżejszego drgnięcia jego twarzy. W tej chwili wyrażała ona
oszołomienie i nudę. Marcellus z pewnością wolałby nie asystować przy tej
scenie.
Piłat zdawał się zbity z tropu. Wroga reakcja gromady wpływowych Żydów
zirytowała go. Odwrócił się i rzucił rozkaz jednemu z gwardzistów. Ten wszedł
przez szerokie drzwi do domu i zaraz wrócił niosąc ogromną srebrną misę. Piłat
zanurzył w niej dłonie i strzepnął wodę z palców. Tym razem tłum odpowiedział
mściwym tryumfalnym okrzykiem. Było jasne, że zapadła jakaś decyzja i że
zadowoliła ona oskarżycieli. Demetriusz zrozumiał znaczenie gestu prokuratora:
Piłat umywał ręce, nie chciał brać na siebie rozstrzygnięcia tej sprawy.
Żydzi
mogą zrobić, co zechcą, ale tylko oni będą odpowiedzialni za wyrok. Prokurator
nie chce splamić rąk krwią oskarżonego. Demetriusz był przekonany, że jego pan
także to zrozumiał. Nawet nie orientując się w całej sprawie musiał pojąć, że
Piłat rozstrzygnął ją wbrew własnemu przekonaniu. Teraz zwrócił się do
Marcellusa, który zrobił krok naprzód i zasalutował. Odbyła się między nimi
krótka rozmowa, niedosłyszalna dla Demetriusza. Marcellus skinął głową, jakby
potwierdzał otrzymany rozkaz i zasalutował znowu; zszedł na taras, zbliżył się
do Paulusa, żeby z kolei przekazać mu swoje rozkazy. Na komendę centuriona
oddział z Minoi sprawnie ustawił się dwójkami, zrobił w prawo zwrot i z
Marcellusem na czele i Paulusem idącym tuż za nim pomaszerował otwartą przez rozstępujący
się tłum drogą.
Żołnierz z ostatniej dwójki zatrzymał się przy więźniu i chwycił koniec
powroza, którym skazaniec miał spętane ręce. Brutalne, nieoczekiwane
szarpnięcie zaskoczyło widocznie Galilejczyka, bo zachwiał się i omal nie
upadł. Legioniści szli dalej wydłużonym wojskowym krokiem. Prawie nikt nie
ruszył za pochodem. Ludzie zbili się w małe grupki szepcząc i kiwając głowami
ze złośliwą satysfakcją.
Demetriusz zastanawiał się, jaki los czeka tego
Jezusa. Nie ulegało wątpliwości, że skazano Go na śmierć, żaden inny wyrok nie
zadowoliłby żydowskich bogaczy. Może zaprowadzą Galilejczyka na dziedziniec
więzienny i postawią pod murem naprzeciw oddziału łuczników.
Po drugiej stronie
ulicy garstka bladych, ubogo odzianych wystraszonych wieśniaków naradzała się,
czy iść za więźniem. Po chwili kilku zrobiło to, ale bez pośpiechu, nie
starając się dogonić eskorty i skazańca. To byli z pewnością przyjaciele
Jezusa. Szkoda — pomyślał Demetriusz — że zachowują się tak bojaźliwie. Ten
człowiek wart jest bardziej lojalnego poparcia. Koryntczyk także nie mógł się
zdecydować, czy pójść za pochodem, czy też czekać w koszarach na powrót pana.
Gdy tak stał w rozterce, zbliżył się do niego Melas z nikłym kwaśnym uśmiechem
na ustach.
— Co oni z Nim zrobią? — spytał niepewnie Demetriusz.
— Ukrzyżują
go.
— Ukrzyżują! — Demetriusz nagle
ochrypł. — Dlaczego? Nie popełnił żadnej zbrodni, żeby zasłużyć na taką śmierć!
— Może nie zasłużył — powiedział Melas —
ale taki zapadł wyrok. Myślę, że
prokurator nie chciał tego i obawia się jakichś przykrych konsekwencji dla
siebie. Dlatego powierzył egzekucję oddziałowi z Minoi, wolał, żeby jego własny
legion nie przykładał ręki do tej sprawy. Minoa jest daleko, a jej załoga
słynie z brutalności. — Melas zaśmiał się, rad z przynależności do tej twardej
załogi. Brutalność nie budziła w nim wstrętu.
— Pójdziesz za nimi? — spytał
Demetriusz.
Melas skrzywił się i potrząsnął głową. — O nie, to mnie wcale nie
pociąga. A ty wybierasz się może? Ostrzegam cię, to przykre widowisko.
Widziałem kiedyś w Galii taką egzekucję. Żołnierz zasztyletował centuriona. Za karę
przybili go do krzyża. Konał przez cały dzień, jego krzyki słychać było na
milę. Zanim umarł, wielkie czarne ptaki... Demetriusz potrząsnął głową, gestem ręki
nakazał Melasowi, żeby nie mówił nic więcej, przełknął z trudem ślinę.
(…)
W pustej i cichej kwaterze swojego pana
usiadł próbując się uspokoić. Serce waliło mu w piersi i głowa bolała. Wstał, żeby się napić wody. Przyszło mu na
myśl, że Marcellus pewnie też zechce odświeżyć się łykiem wody, nim skończy
swoje okropne zadanie. Napełnił mały dzbanek i poszedł, ale bardzo wolno, bo
szedł wbrew własnej woli. Odkąd spojrzał
w oczy Jezusa, myślał o Nim jako o człowieku samotnym, którego nie rozumie
nikt, nawet najbliżsi przyjaciele. Dziś ten człowiek będzie naprawdę samotny.
Lloyd C.
Douglas "Szata”
Wielki Piątek Męki Pańskiej (1)
Pewien
nieostrożny Cieśla przybyły z jakiejś galilejskiej mieściny odpowiada przed
sądem za zakłócenie porządku publicznego i podburzanie ludu do buntu. Przed
paru dniami wywołał awanturę w świątyni, wypędził z niej zwierzęta ofiarne i
poprzewracał w przedsionku stoły bankierów, głośno nazywając święty przybytek
jaskinią zbójców.
(…)
byliśmy obecni na przesłuchaniach.
(…)
stan naszych głów utrudniał zrozumienie, o co
chodzi, tym bardziej, że Żydzi wykrzykiwali po aramejsku.
Ale było jasne, że
starszyzna ze świątyni i kupcy zabiegają o wyrok śmierci na tego człowieka.
—
Za to, co uczynił w świątyni?
— Tak, a
także za to, że wędrował po całym kraju i przemawiał do rzesz, które gromadziły
się, żeby go słuchać.
— O czym im mówił?
— Głosił nową religię. Rozmawiałem z
pewnym legionistą Piłata znającym aramejski. Według niego Jezus nawracał prosty
lud na religię, która nie ma wiele wspólnego ze świątynią. Niektórzy świadkowie
pletli zupełnie od rzeczy. Jeden pod przysięgą zeznał, jakoby Galilejczyk
zapowiedział, że zburzy świątynię i w trzy dni na nowo ją postawi. Brednie!
Oczywiście Żydom zależało tylko na wyroku śmierci. Każde świadectwo było dla
nich dobre, jeżeli prowadziło do tego celu.
— A jak w tej chwili stoi sprawa?
(…)
U Heroda zapadła decyzja, że dzisiaj zaraz po śniadaniu znowu przyprowadzą
Galilejczyka przed oblicze Piłata. Prawdopodobnie już są w insuli.
Piłat będzie
musiał spełnić ich żądania, a żądają... — Paulus zawahał się, nim dokończył — śmierci
na krzyżu. Słyszałem, jak o tym mówili między sobą.
(…)
Piłat chce nam
powierzyć zadanie zbyt haniebne i niebezpieczne dla miejscowego legionu; woli,
żeby jego cenni legioniści nie byli w tę sprawę wmieszani. Oddział z Minoi
jutro opuści miasto. Jeśli skutki okażą się przykre, my już będziemy daleko
stąd. Podciągnął pas na brzuchu i wyszedł.
Marcellus po chwili wahania ruszył
za nim, aby mu zlecić wyznaczenie dwudziestu żołnierzy do dzisiejszej służby.
Przez uchylone drzwi kwatery Paulusa zobaczył, że centurion łapczywie wychyla
ogromny kubek wina.
— Na twoim miejscu,
Paulusie — rzekł surowo, wchodząc do pokoju — nie piłbym więcej. I tak za dużo
już wypiłeś.
— A ja na twoim miejscu
piłbym, ile wlezie — odparł zuchwale Paulus. Zataczając się nieco, zbliżył się
i patrząc wyzywająco w twarz dowódcy dodał:
— Będziesz dzisiaj krzyżował
człowieka. Widziałeś kiedy taką egzekucję?
— Nie — Marcellus potrząsnął głową. — Nie mam
pojęcia, jak się to robi. Będziesz musiał mnie tego nauczyć.
Paulus ostrożnie cofnął się ku stołowi, na
którym leżał śmiesznie bezkształtny bukłak, napełnił duży kubek i rozchlapując
trochę wino podał go młodemu trybunowi. —Nauczę cię na miejscu — powiedział. —
Teraz pij. Do dna! Będziesz żałował, jeżeli nie posłuchasz mojej rady. Czeka nas
robota, której trzeźwy człowiek nie wytrzymałby. Marcellus bez sprzeciwu
wychylił kubek.
— Nie chodzi tylko o to,
że ten sposób zadawania śmierci jest obrzydliwy i okrutny. Ale to jest
niezwykły człowiek. Wolałbym nie mieć nic wspólnego z tą historią.
— Obawiasz
się, że jego duch będzie cię straszył w snach? — spytał Marcellus odrywając
usta od na pół opróżnionego kubka i siląc się na przekonujący ironiczny
uśmiech.
— Ano zobaczymy, jak będziesz
się czuł potem — mruknął Paulus, zagadkowo kiwając głową — świadkowie mówili, że
w świątyni zachowywał się, jakby to był Jego własny dom. To spostrzeżenie wcale nie tak głupie, jakby
się mogło zdawać. U starego Annasza, sam
widziałem, robił wrażenie pana tego domu. A kiedy stanął przed Kajfaszem, można
było myśleć, że wszyscy obecni są podsądnymi, ale nie ten Jezus. W całym tłumie
zgromadzonym w insuli On jeden był spokojny.
Pretoria także do Niego należy, Piłat to zrozumiał, jak sądzę.
Kiedy
któryś ze świadków oskarżył Jezusa, że podawał się za króla, Piłat wychylił się
i patrząc Jezusowi prosto w twarz spytał: „Tyś jest król żydowski?" Zauważ, że nie spytał: „Czy mówisz, że jesteś
królem", ale: „Tyś jest król?" I wcale nie brzmiało to sarkastycznie.
(…)
— A cóż odpowiedział ten Galilejczyk,
kiedy go Piłat spytał, czy jest królem? — Odpowiedział, że królestwo Jego nie
jest z tego świata — odparł Paulus i ręką zrobił niewyraźny gest, podnosząc ją
spiralnie w górę.
— Nie tylko jesteś
pijany —
stwierdził z niesmakiem Marcellus
— ale, co gorsza, rozum ci się pomieszał. Idź lepiej teraz spać. Zamelduję, że
zachorowałeś.
— Nie, nie zostawię cię
samego w tej ciężkiej godzinie, Marcellusie!
Lloyd C.
Douglas "Szata”
niedziela, 20 marca 2016
Niedziela Palmowa Męki Pańskiej
Tu, na tej drodze, w ciżbie pielgrzymów, nikt się nie śmiał. Ten tłum zdawał się pełen napięcia, pasji i fanatyzmu; unosił się nad nim ochrypły pomruk, jakby każdy człowiek z osobna lamentował nad własną niedolą nie zważając na skargi sąsiada. Stężałe twarze miały wyraz niemal przerażającej powagi i dziwnej nabożnej żarliwości, która mogła lada chwila przerodzić się w niepohamowaną histerię. Twarze te, zbyt wyraziste, zeszpecone grymasem, fascynowały Demetriusza. Koryntczyk za skarby świata nie obnażyłby tak najgłębszych osobistych cierpień i pragnień przed obojętnym wzrokiem świadków, na miejscu publicznym. Żydzi najwidoczniej nie wstydzili się okazywać światu swoich najskrytszych uczuć. A wzbudził te uczucia — pomyślał Grek — sam widok świętego miasta.
Nagle — z jakiejś nie wiadomej Demetriuszowi przyczyny — dreszcz podniecenia przebiegł wśród tłumu. Jak gdyby ostry wiatr wzburzył gęsty, wezbrany potok żarliwych pielgrzymów. Mężczyźni odłączali się od rodzinnych grup ciskając toboły w ramiona i tak już obciążonych dzieci i pędzili naprzód ku czemuś, co ich z nieodpartą siłą pociągało. Gdzieś przed nimi ze wzmagającej się wrzawy wyłaniał się żywiołowy okrzyk, jedno słowo powtarzane wciąż na nowo jak magiczne zaklęcie wprawiające cały tłum w gorączkowy szał. (…) Demetriusz włączył się w nurt tłumu i pomknął z nim razem przepychając się naprzód, póki nie utknął w gęstszej jeszcze ciżbie, przez którą już nie mógł się przebić. Przyciśnięty do niego ramieniem stał obok i uśmiechał mu się prosto w twarz drugi Grek, starszy, ale niższy niż on. Po przekłutym płatku ucha łatwo można było w tym śmierdzącym potem człowieczku rozpoznać niewolnika; on zresztą też bez ceremonii przyjrzał się uszom Demetriusza i upewniwszy się, że ma do czynienia z równym sobie stanem młodzieńcem, zaśmiał się przyjaźnie. — Ateny — oznajmił, przedstawiając mu się w tej formie.
— Korynt — szorstko odpowiedział Demetriusz.
— Wiesz, co się tu stało?
— Wrzeszczą coś o królu. Więcej nic nie zrozumiałem.
— Znasz ich język?
— Trochę. Tylko tyle, ile mogłem się nauczyć przebywając w tym mieście kilka razy, bo mój pan, kupiec korzenny, co roku na święta żydowskie przywozi swój towar.
— Jak ci się zdaje, może tam na przedzie tłumu jest ktoś, kto chce zostać ich królem?
— Chyba tak. Wykrzykują też jakieś drugie słowo, którego nie znam: Mesjasz. Pewnie imię tego człowieka. Demetriusz mimo woli odwrócił się i wparł ramię w rozkołysany tłum przepychając się ku skrajowi gościńca, niezadowolony, że niepozorny rodak sunie krok w krok za nim.
Ludzie bezczelnie łamali gałęzie palm w ciągnących się wzdłuż drogi ogrodach, jakby nie słyszeli gwałtownych protestów właścicieli.
Demetriusz biegnąc w grupie tych roznamiętnionych niszczycieli dostał się wreszcie na czoło pochodu i przyłączył do niego. Wspiąwszy się na palce zobaczył nad falującym morzem głów człowieka, który był niewątpliwie ośrodkiem powszechnego zainteresowania: urodziwego młodego mężczyznę z nienakrytą głową o ciemnych włosach. Jechał z wolna na kudłatym białym ośle, a tłum rozstępował się tworząc wokół niego mały pusty krąg.
Demetriusz od razu zrozumiał, że myśl obwołania tego człowieka królem zrodziła się w ciżbie żywiołowo i że ta scena nie była z góry zaplanowana.
Wybraniec ludu nie przyozdobił się żadnymi insygniami monarszego dostojeństwa. Miał na sobie najzwyklejszy brunatny płaszcz, a garstka mężczyzn — z pewnością najbliższych przyjaciół, — którzy go otaczali i próbowali bronić przed naporem tłumu — składała się z ludzi odzianych skromnie jak tutejsi wieśniacy.
Wrzawa była ogłuszająca. Roznamiętnionych patriotów ogarnęło szaleństwo, to wydawało się Grekowi oczywiste. Paulus wiernie opisał nastrój panujący wśród rzesz żydowskich podczas uroczystych świat obchodzonych na pamiątkę ucieczki z niewoli przed wieloma wiekami. Demetriusz zdołał znów odzyskać zachwianą równowagę i wspiął się na palce, aby raz jeszcze spojrzeć na człowieka, który w jakiś niepojęty sposób wzbudził w tłumie taki szał uwielbienia.
Nie, nie wyglądał na przywódcę zdolnego podżegać tłum do zuchwałych czynów. Na jego twarzy nie malował się tryumf czy choćby zadowolenie z namiętnej owacji; nie odpowiedział na okrzyki, siedział na białym ośle jakby zasmucony tym wybuchem entuzjazmu. Można by myśleć, że wolałby tej przygody uniknąć.
— Widzisz go? — spytał mały Ateńczyk, który utknął o krok za Koryntczykiem w zbitej masie spoconych ludzkich ciał. Demetriusz nie odwracając się skinął głową.
— Stary? — Nie... — odparł szczerze obojętnym tonem Demetriusz.
— Jak wygląda? — wrzasnął zniecierpliwiony Ateńczyk. Demetriusz potrząsnął głową i ręką na znak, że nie wolno mu teraz przeszkadzać, zwłaszcza pytaniami, na które zbyt trudno odpowiedzieć.
— Wygląda na króla? — krzyknął mały Grek parskając hałaśliwym śmiechem. Demetriusz nic nie odpowiedział. Parł naprzód wyszarpując ze ścisku poły płaszcza. Nurt ludzki, przedtem cisnący od tyłu, teraz niósł go z sobą tak, że znalazł się w samym sercu pochodu i mógł już sunąć brzegiem ciżby równając krok z powolnym stępem białego oślęcia.
W wewnętrznym kręgu, wyraźnie odcinając się od rzeszy ludu, szło ze dwunastu mężczyzn, stanowiących jakby tajemną świtę człowieka jadącego na ośle. Zdawali się oszołomieni, jakby ich także ten wybuch zaskoczył. Wykrzykiwali wraz z innymi, ale z wahaniem; twarze ich wyrażały zdumienie i niepokój, może niepewność, czy ich czcigodny przyjaciel zdobędzie się na bohaterską postawę, jakiej po nim oczekiwano w tej niezwykłej chwili.
Demetriusz nie miał już wątpliwości, że scena ta jest dziełem przypadku. Pamiętając drwiny centuriona Paulusa z uroczystych obchodów Paschy, Koryntczyk jasno pojmował, jak doszło do tego incydentu. Dumny, znękany biedą i niewolą lud, pielgrzymujący do swojej starożytnej świątyni, tylko czekał na jakiś choćby najlżejszy sygnał do buntowniczego zrywu przeciw drapieżnym ciemiężycielom. Wystarczyło, że ktoś krzyknął: „Mesjasz!" — a wszyscy, nie tracąc czasu na pytania, zerwali się do czynu. Wszystko to łatwo wytłumaczyć — myślał Demetriusz. — Ale ktokolwiek rozpętał tę burzę, jedno jest pewne, że sam bohater nie pochwala tego szaleństwa.
Patrząc na Jego twarz Demetriusz miał wrażenie, że ten zagadkowy człowiek dźwiga brzemię troski cięższej nad ludzką miarę. Zmrużonymi oczyma spoglądał, jakby pogodzony z nieuchronną katastrofą, prosto przed siebie, ku Jerozolimie. Może rozważał w tak wielkim skupieniu inne swoje, donioślejsze zadania, niemające nic wspólnego z tą żałosną parodią koronacji i nawet nie słyszał otaczającego zgiełku.
Demetriusz szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w oblicze młodego Żyda i pochłonęło ono całą jego uwagę tak, że wreszcie on również zapomniał o wrzaskach i zamęcie rozpętanym dokoła. Posuwał się z wolna, ledwie o cal za każdym krokiem, przechylony wstecz, by się bronić od naporu ciżby, i znalazł się bardzo blisko zamyślonego jeźdźca; gdyby wyciągnął ramię, mógłby go prawie dotknąć. Pochód trafił na jakąś przeszkodę i na chwilę zatrzymał się.
Człowiek jadący na białym ośle wyprostował się, jak gdyby zbudzony nagle z marzeń, westchnął głęboko i powoli odwrócił głowę. Demetriusz z otwartymi ustami i bijącym mocno sercem wpatrywał się w Jego twarz. Zamyślone oczy przesunęły się po zgorączkowanej rzeszy z wyrazem tkliwej litości dla bezradnych ofiar przemocy, które spodziewały się od niego ratunku.
Wszyscy krzyczeli — wszyscy z wyjątkiem Koryntczyka, bo jemu gardło zaschło i nie mógłby dobyć głosu, choćby chciał. Ale nie był do tego skłonny, przeciwnie, pragnął, żeby wszyscy nareszcie ucichli. Chwila i miejsce zdawały mu się niestosowne do wrzasków. Powinna tu panować cisza. To nie był człowiek, którego się godzi czcić albo wzywać krzykiem. Cisza! Ta chwila zasługiwała na ciszę. Zamyślone oczy wodząc po tłumie zatrzymały się teraz na oszołomionej, napiętej twarzy Demetriusza. Może dlatego — tłumaczył sobie koryncki niewolnik, — że on jeden wśród histerycznej wrzawy nie krzyczał. Wyróżnił się tym milczeniem.
Oczy zdawały się oceniać go z wielkim spokojem. Nie rozszerzyły się i nie uśmiechnęły, lecz Demetriusz poczuł się w niepojęty sposób uchwycony przez jakąś siłę, która niemal fizycznie nim zawładnęła. W spojrzeniu tym było coś więcej niż współczucie; jakaś bardziej przyjazna i żywa troska; moc przywracająca porządek, przekreślająca niewolnictwo, nędzę, wszystkie cierpienia. Demetriusza przeniknął żar niezwykłego braterstwa. Ślepy od łez przepchnął się na skraj drogi.
Nieokrzesany Ateńczyk, którego rozpierała ciekawość, zasypał go natarczywymi pytaniami. —Widziałeś? Widziałeś go z bliska? Demetriusz skinął głową i zawrócił, chcąc wrócić do swoich zaniedbanych na tak długą chwilę obowiązków.
— Obłąkany? — pytał Ateńczyk człapiąc za nim. — Nie.
— Król? — Nie — szepnął trzeźwo Demetriusz — nie król.
— Więc co? — nalegał Ateńczyk, już urażony małomównością rodaka. — Nie wiem — szepnął Demetriusz w zamyśleniu. — Ale to ktoś ważniejszy od króla.
(…)
Demetriusz nie mógł zapomnieć błagalnego spojrzenia, które skrzyżowało się z jego wzrokiem na gościńcu pod miastem. Później wiele godzin rozmyślał o tych dziwnych oczach starając się określić ich wyraz i doszedł do wniosku, że główną cechą wyróżniającą człowieka, którego tłum nazywał królem, było osamotnienie.
Garstka mężczyzn, którzy go otaczali i bronili przed naporem ciżby, niewątpliwie doznała zawodu. Demetriusz nie rozumiał, czego oczekiwali wrzeszczący fanatycy od tego młodego Żyda, ale wiedział, że popełniali jakiś gruby błąd. To po prostu biło w oczy. Niepojęte, że ci ludzie tego nie widzieli.
Nalegali, żeby prowadził ich do jakiegoś celu, który go wcale nie interesował. To był człowiek samotny. Oczy jego szukały przyjaciela, zdolnego go zrozumieć. Samotność niezwykłego młodego Żyda w jakiś sposób wiązała się z samotnością Demetriusza. Jak gdyby mówił: „Wszyscy moglibyście coś poprawić w tym nieszczęśliwym świecie, gdybyście chcieli, ale nie chcecie".
Nagle — z jakiejś nie wiadomej Demetriuszowi przyczyny — dreszcz podniecenia przebiegł wśród tłumu. Jak gdyby ostry wiatr wzburzył gęsty, wezbrany potok żarliwych pielgrzymów. Mężczyźni odłączali się od rodzinnych grup ciskając toboły w ramiona i tak już obciążonych dzieci i pędzili naprzód ku czemuś, co ich z nieodpartą siłą pociągało. Gdzieś przed nimi ze wzmagającej się wrzawy wyłaniał się żywiołowy okrzyk, jedno słowo powtarzane wciąż na nowo jak magiczne zaklęcie wprawiające cały tłum w gorączkowy szał. (…) Demetriusz włączył się w nurt tłumu i pomknął z nim razem przepychając się naprzód, póki nie utknął w gęstszej jeszcze ciżbie, przez którą już nie mógł się przebić. Przyciśnięty do niego ramieniem stał obok i uśmiechał mu się prosto w twarz drugi Grek, starszy, ale niższy niż on. Po przekłutym płatku ucha łatwo można było w tym śmierdzącym potem człowieczku rozpoznać niewolnika; on zresztą też bez ceremonii przyjrzał się uszom Demetriusza i upewniwszy się, że ma do czynienia z równym sobie stanem młodzieńcem, zaśmiał się przyjaźnie. — Ateny — oznajmił, przedstawiając mu się w tej formie.
— Korynt — szorstko odpowiedział Demetriusz.
— Wiesz, co się tu stało?
— Wrzeszczą coś o królu. Więcej nic nie zrozumiałem.
— Znasz ich język?
— Trochę. Tylko tyle, ile mogłem się nauczyć przebywając w tym mieście kilka razy, bo mój pan, kupiec korzenny, co roku na święta żydowskie przywozi swój towar.
— Jak ci się zdaje, może tam na przedzie tłumu jest ktoś, kto chce zostać ich królem?
— Chyba tak. Wykrzykują też jakieś drugie słowo, którego nie znam: Mesjasz. Pewnie imię tego człowieka. Demetriusz mimo woli odwrócił się i wparł ramię w rozkołysany tłum przepychając się ku skrajowi gościńca, niezadowolony, że niepozorny rodak sunie krok w krok za nim.
Ludzie bezczelnie łamali gałęzie palm w ciągnących się wzdłuż drogi ogrodach, jakby nie słyszeli gwałtownych protestów właścicieli.
Demetriusz biegnąc w grupie tych roznamiętnionych niszczycieli dostał się wreszcie na czoło pochodu i przyłączył do niego. Wspiąwszy się na palce zobaczył nad falującym morzem głów człowieka, który był niewątpliwie ośrodkiem powszechnego zainteresowania: urodziwego młodego mężczyznę z nienakrytą głową o ciemnych włosach. Jechał z wolna na kudłatym białym ośle, a tłum rozstępował się tworząc wokół niego mały pusty krąg.
Demetriusz od razu zrozumiał, że myśl obwołania tego człowieka królem zrodziła się w ciżbie żywiołowo i że ta scena nie była z góry zaplanowana.
Wybraniec ludu nie przyozdobił się żadnymi insygniami monarszego dostojeństwa. Miał na sobie najzwyklejszy brunatny płaszcz, a garstka mężczyzn — z pewnością najbliższych przyjaciół, — którzy go otaczali i próbowali bronić przed naporem tłumu — składała się z ludzi odzianych skromnie jak tutejsi wieśniacy.
Wrzawa była ogłuszająca. Roznamiętnionych patriotów ogarnęło szaleństwo, to wydawało się Grekowi oczywiste. Paulus wiernie opisał nastrój panujący wśród rzesz żydowskich podczas uroczystych świat obchodzonych na pamiątkę ucieczki z niewoli przed wieloma wiekami. Demetriusz zdołał znów odzyskać zachwianą równowagę i wspiął się na palce, aby raz jeszcze spojrzeć na człowieka, który w jakiś niepojęty sposób wzbudził w tłumie taki szał uwielbienia.
Nie, nie wyglądał na przywódcę zdolnego podżegać tłum do zuchwałych czynów. Na jego twarzy nie malował się tryumf czy choćby zadowolenie z namiętnej owacji; nie odpowiedział na okrzyki, siedział na białym ośle jakby zasmucony tym wybuchem entuzjazmu. Można by myśleć, że wolałby tej przygody uniknąć.
— Widzisz go? — spytał mały Ateńczyk, który utknął o krok za Koryntczykiem w zbitej masie spoconych ludzkich ciał. Demetriusz nie odwracając się skinął głową.
— Stary? — Nie... — odparł szczerze obojętnym tonem Demetriusz.
— Jak wygląda? — wrzasnął zniecierpliwiony Ateńczyk. Demetriusz potrząsnął głową i ręką na znak, że nie wolno mu teraz przeszkadzać, zwłaszcza pytaniami, na które zbyt trudno odpowiedzieć.
— Wygląda na króla? — krzyknął mały Grek parskając hałaśliwym śmiechem. Demetriusz nic nie odpowiedział. Parł naprzód wyszarpując ze ścisku poły płaszcza. Nurt ludzki, przedtem cisnący od tyłu, teraz niósł go z sobą tak, że znalazł się w samym sercu pochodu i mógł już sunąć brzegiem ciżby równając krok z powolnym stępem białego oślęcia.
W wewnętrznym kręgu, wyraźnie odcinając się od rzeszy ludu, szło ze dwunastu mężczyzn, stanowiących jakby tajemną świtę człowieka jadącego na ośle. Zdawali się oszołomieni, jakby ich także ten wybuch zaskoczył. Wykrzykiwali wraz z innymi, ale z wahaniem; twarze ich wyrażały zdumienie i niepokój, może niepewność, czy ich czcigodny przyjaciel zdobędzie się na bohaterską postawę, jakiej po nim oczekiwano w tej niezwykłej chwili.
Demetriusz nie miał już wątpliwości, że scena ta jest dziełem przypadku. Pamiętając drwiny centuriona Paulusa z uroczystych obchodów Paschy, Koryntczyk jasno pojmował, jak doszło do tego incydentu. Dumny, znękany biedą i niewolą lud, pielgrzymujący do swojej starożytnej świątyni, tylko czekał na jakiś choćby najlżejszy sygnał do buntowniczego zrywu przeciw drapieżnym ciemiężycielom. Wystarczyło, że ktoś krzyknął: „Mesjasz!" — a wszyscy, nie tracąc czasu na pytania, zerwali się do czynu. Wszystko to łatwo wytłumaczyć — myślał Demetriusz. — Ale ktokolwiek rozpętał tę burzę, jedno jest pewne, że sam bohater nie pochwala tego szaleństwa.
Patrząc na Jego twarz Demetriusz miał wrażenie, że ten zagadkowy człowiek dźwiga brzemię troski cięższej nad ludzką miarę. Zmrużonymi oczyma spoglądał, jakby pogodzony z nieuchronną katastrofą, prosto przed siebie, ku Jerozolimie. Może rozważał w tak wielkim skupieniu inne swoje, donioślejsze zadania, niemające nic wspólnego z tą żałosną parodią koronacji i nawet nie słyszał otaczającego zgiełku.
Demetriusz szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w oblicze młodego Żyda i pochłonęło ono całą jego uwagę tak, że wreszcie on również zapomniał o wrzaskach i zamęcie rozpętanym dokoła. Posuwał się z wolna, ledwie o cal za każdym krokiem, przechylony wstecz, by się bronić od naporu ciżby, i znalazł się bardzo blisko zamyślonego jeźdźca; gdyby wyciągnął ramię, mógłby go prawie dotknąć. Pochód trafił na jakąś przeszkodę i na chwilę zatrzymał się.
Człowiek jadący na białym ośle wyprostował się, jak gdyby zbudzony nagle z marzeń, westchnął głęboko i powoli odwrócił głowę. Demetriusz z otwartymi ustami i bijącym mocno sercem wpatrywał się w Jego twarz. Zamyślone oczy przesunęły się po zgorączkowanej rzeszy z wyrazem tkliwej litości dla bezradnych ofiar przemocy, które spodziewały się od niego ratunku.
Wszyscy krzyczeli — wszyscy z wyjątkiem Koryntczyka, bo jemu gardło zaschło i nie mógłby dobyć głosu, choćby chciał. Ale nie był do tego skłonny, przeciwnie, pragnął, żeby wszyscy nareszcie ucichli. Chwila i miejsce zdawały mu się niestosowne do wrzasków. Powinna tu panować cisza. To nie był człowiek, którego się godzi czcić albo wzywać krzykiem. Cisza! Ta chwila zasługiwała na ciszę. Zamyślone oczy wodząc po tłumie zatrzymały się teraz na oszołomionej, napiętej twarzy Demetriusza. Może dlatego — tłumaczył sobie koryncki niewolnik, — że on jeden wśród histerycznej wrzawy nie krzyczał. Wyróżnił się tym milczeniem.
Oczy zdawały się oceniać go z wielkim spokojem. Nie rozszerzyły się i nie uśmiechnęły, lecz Demetriusz poczuł się w niepojęty sposób uchwycony przez jakąś siłę, która niemal fizycznie nim zawładnęła. W spojrzeniu tym było coś więcej niż współczucie; jakaś bardziej przyjazna i żywa troska; moc przywracająca porządek, przekreślająca niewolnictwo, nędzę, wszystkie cierpienia. Demetriusza przeniknął żar niezwykłego braterstwa. Ślepy od łez przepchnął się na skraj drogi.
Nieokrzesany Ateńczyk, którego rozpierała ciekawość, zasypał go natarczywymi pytaniami. —Widziałeś? Widziałeś go z bliska? Demetriusz skinął głową i zawrócił, chcąc wrócić do swoich zaniedbanych na tak długą chwilę obowiązków.
— Obłąkany? — pytał Ateńczyk człapiąc za nim. — Nie.
— Król? — Nie — szepnął trzeźwo Demetriusz — nie król.
— Więc co? — nalegał Ateńczyk, już urażony małomównością rodaka. — Nie wiem — szepnął Demetriusz w zamyśleniu. — Ale to ktoś ważniejszy od króla.
(…)
Demetriusz nie mógł zapomnieć błagalnego spojrzenia, które skrzyżowało się z jego wzrokiem na gościńcu pod miastem. Później wiele godzin rozmyślał o tych dziwnych oczach starając się określić ich wyraz i doszedł do wniosku, że główną cechą wyróżniającą człowieka, którego tłum nazywał królem, było osamotnienie.
Garstka mężczyzn, którzy go otaczali i bronili przed naporem ciżby, niewątpliwie doznała zawodu. Demetriusz nie rozumiał, czego oczekiwali wrzeszczący fanatycy od tego młodego Żyda, ale wiedział, że popełniali jakiś gruby błąd. To po prostu biło w oczy. Niepojęte, że ci ludzie tego nie widzieli.
Nalegali, żeby prowadził ich do jakiegoś celu, który go wcale nie interesował. To był człowiek samotny. Oczy jego szukały przyjaciela, zdolnego go zrozumieć. Samotność niezwykłego młodego Żyda w jakiś sposób wiązała się z samotnością Demetriusza. Jak gdyby mówił: „Wszyscy moglibyście coś poprawić w tym nieszczęśliwym świecie, gdybyście chcieli, ale nie chcecie".
Lloyd C. Douglas "Szata”
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)
